wtorek, 30 czerwca 2015

Trzeci sezon zaczynam na trzecim miejscu

Mój trzeci sezon w triathlonie się rozpoczął. I to jak! Muszę przyznać, że triathlon jest jak niejedna używka - wciąga, uzależnia, nie można bez niego żyć. Każdy najdrobniejszy sukces po wykonanym wysiłku jest jak dodatkowy napęd, który tylko pcha nas dalej, mocniej, wyżej, szybciej...

Jak w poprzednim poście pisałam, na początku czerwca miałam ponad tygodniowy "obóz", w czasie którego przygotowywałam się nie tylko do całego sezonu, ale przede wszystkim pierwszych zawodów w tym sezonie w Brodnicy. I się opłacało. Nie chodzi mi tutaj o miejsce jakie zajęłam (5. w OPEN w kobietach, a 3. w K1), choć to też sprawia radość, ale przede wszystkim czas jaki osiągnęłam - 2:33:37.
Czas całkowity oraz podzielony na poszczególne etapy
Jeszcze rok temu było to tylko w moich marzeniach,  nie sądziłam że mogę się zbliżyć tak blisko do 2 godzin i 30 minut. A jednak.


A teraz pokrótce analiza tego co się działo przed oraz w trakcie zawodów i poszczególnych etapów.

19 czerwca (piątek).
Do Brodnicy przyjechałam około godziny 16, gdyż musiałam jeszcze w Bydgoszczy czekać na mojego tatę, który musiał wrócić z pracy. Nie mniej jednak, mama pomogła mi spakować wszystko co  potrzebne, aby tylko wrzucić do samochodu i w drogę. Już na miejscu, pojechaliśmy się najpierw zakwaterować, zostawić co niepotrzebne, a później w okolice strefy zmian, gdzie o 17 ruszał wspólny przejazd trasy.
17:05 - frekwencja - szaleństwo. Aż trzy osoby, czyli dwóch mężczyzn i ja rodzynek. Ale było bardzo sympatycznie. Trochę rozmowy o poprzednim sezonie, trochę o obecnym, o przyszłości, zapoznanie się, nowe znajomości, itp. itd. Trasa była taka jak pamiętam, choć nieźle wiało. Przynajmniej była dobra rozgrzewka przed sobotą ;)
Wieczorem kolacja - lekko, ale węglowodanowo, czyli makaron z truskawkami, a później spacer po lesie na przyspieszenie trawienia zjedzonej kolacji.

20 czerwca (sobota).
7:00 - pobudka. Otwieram oczy i ... Hmm... Chyba się nie denerwuję. Jest ok. Trochę rozciągania, żeby rozprostować kości i mięśnie. Szybki prysznic na dodatkowe pobudzenie i śniadanie. Mój standard przedstartowy to oczywiście jajecznica na maśle oraz kawałek chleba z powidłami. Końcówka śniadania już coraz ciężej wchodzi, czyli zaczynają się nerwy. Nie pamiętam ile razy odwiedziłam łazienkę, ale mało na pewno nie było. Wiem jednak, że jak się denerwuję to moja motywacja i zapał do startu sięga zenitu.
8:45 - stawiam się w strefie zmian, aby wstawić mój rower oraz resztę sprzętu potrzebnego do etapu kolarskiego i biegowego. W międzyczasie jeszcze kilka razy zahaczyłam o toi-toi, ale to już pomińmy ten fakt.
9:20 - pora na rozgrzewkę. Odrobina biegu z przyspieszeniami oraz mnóstwo rozgrzewania górnej partii ciała, która musi być odpowiednio rozruszana do części pływackiej.

9:35 - zaczynam zakładać piankę, czyli coś czego najbardziej nie lubię. Raz, że się boję że gdzieś ją za mocno pociągnę i pęknie, a dwa, że ją naprawdę trzeba porządnie wciągać. Jest to męczące :D jak już ją wciągnęłam, to weszłam do wody sprawdzić jak jest.

9:50-9:55 - pora wchodzić do wody i płynąć już na start


10:00 - START! Głowa między ramiona i "naparzamy" ile się da na początek. Sukces! Nikt mnie nie uderzył, nie podtopił, itp. Wyrównuję rytm i płynę, byle do przodu. Wychodząc z wody rodzice krzyczą, że jestem piąta w kobietach (żadna nowość, wydaje się, że zawsze jestem piąta po wodzie).

Jak najszybsza zmiana z pianki na buty kolarskie i przemy do przodu. Na rowerze czułam się jak nigdy. Naprawdę widziałam, że jadę szybciej niż w ubiegłym roku. Górki, nie górki, mężczyźni czy kobiety...
Nie było to istotne, po prostu jadę. Po rowerze weszłam na trzecie miejsce w kobietach. Miałam około minuty przewagi nad zawodniczką za mną, ale wiedziałam, że trasa biegowa jest znacznie cięższa niż w ubiegłym roku, praktycznie cała pagórkowata, a ja no niestety jestem wysoka i tęga jak na triathlon. Szanse utrzymania tego miejsca były nikłe (mówię o 3. w generalce). Pozostała walka o miejsce w kategorii wiekowej. Dwie dziewczyny mnie wyprzedziły na biegu, ale ja za to na około 3 kilometrów do końca wyprzedziłam inną zawodniczkę, której podczepiłam się około 5 km. Lekka "przewózka" biegowa na kimś nie zaszkodzi ;) Prawie meta. Widzę ostatnią górkę i wiem, że jestem bliżej niż dalej, choć ból jest niemały. Wbiegam na metę z telemarkiem, medal na szyi i .... zaraz zaraz... A jaki właściwie miałam czas? Po jakiejś minucie się obejrzałam na zegar i już wiedziałam, że było mega dobrze.


Nasuwa mi się jeden wniosek: ciężka praca i moje metody treningowe (które de facto ustalam sobie sama) się opłacają. Na pewno nie są one tak doskonałe, jak by mogły być pod czujnym okiem trenera, ale znam na tyle mój organizm, że wiem do jakich granic mogę siebie samą posunąć. Nie należy się więc bać próbować na własną rękę, modyfikować pod siebie, w końcu to my sami słyszymy, co nam nasze ciało "krzyczy".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz