sobota, 10 lutego 2018

Szukanie drogi powrotnej, czyli jak wrócić do formy

Oj długo zabierałam się do kolejnego postu. Wszystko jakoś mi się rozjechało, czasu brakowało i nie mogłam się zmobilizować do wystukania kilku słów. I chyba w końcu przyszedł czas, by zrobić rachunek sumienia i wrócić na właściwe tory. Ten post będzie trochę spowiedzią tego, co się ze mną działo w ubiegłym roku i co mi do tej pory zalegało gdzieś tam głęboko.

Sezon triathlonowy 2017 był ... dziwny. Choć wydawało mi się w okresie przygotowawczym, że wszystko idzie w dobrym kierunku, wyniki na treningach były obiecujące, to sezon okazał się nie tak owocny, jak bym tego sobie życzyła. Wiele czasu upłynęło mi na rozmyślaniach, co poszło nie tak. Co ominęłam? Z czym przesadziłam? Czego nie zauważałam? Pytań miałam wiele, a frustracja się nawarstwiała. Ciągłe choroby, przeziębienia, pobyt w szpitalu nie pomagały w budowaniu stabilnej formy. A ja jako prawdziwy narwaniec, zaraz po wyleczeniu wracałam do treningów z pełną parą w nadziei, że szybko wrócę do dobrej kondycji. Ale jak to się mówi, co nagle to po diable i odbiło mi się to czkawką w późniejszym etapie. 

Zejście do T2 po etapie
rowerowym
Meta The Championship
Na ubiegły sezon miałam zaplanowane dwa główne eventy, na których chciałam się pokazać z najlepszej strony: The Championship - Challenge Samorin na Słowacji na dystansie 1/2 IM oraz Ocean Lava Triathlon Polska Bydgoszcz-Borówno na pełnym dystansie. Wszystkie poboczne zawody, jak Specialized Triathlon Series w Brodnicy, Mrocza Triathlon czy Bydgoszcz Triathlon, miały być tylko uzupełnieniem planu i zabawą. Problemy zaczęły się już przed startem w Samorinie. Na około 1,5 tygodnia przed samym startem, dopadło mnie "przetrenowanie". Będę szczera - moja kondycja nie tylko fizyczna, ale przede wszystkim psychiczna była tragiczna. Byłam załamana. Nic nie szło. Łzy same napływały do oczu, bo byłam bezsilna. Miało być tak pięknie, a wyszło inaczej. Jadąc na Słowację myślałam, że jakimś cudem będzie dobrze. Myliłam się. Czas 5:16:16 był daleki od zadowalającego. Fakt, upał był piekielny, ale to nie mogło mnie tłumaczyć, gdyż każdy zawodnik doświadczał takich samych warunków. Po prostu zawaliłam i rower i bieg. Musiałam przełknąć gorzką pigułkę zawodu i wziąć się w garść. 
Ponad 20km bieg po 120km
roweru
Kolejnym celem był pełny dystans w połowie sierpnia. To musiało oznaczać przestawienie się na dłuuuuugie treningi. Z czasem zaczęłam czerpać z tego radość. Organizm się uspokoił. Głowa się uspokoiła i zaczęłam widzieć "światełko w tunelu", że zmierza to w dobrym kierunku. Start na pełnym dystansie zaliczam do nawet udanych. Fakt, stresowałam się przeokrutnie. A kto by nie był zestresowany? Przede mną była wizja ścigania się przez prawie pół dnia. Trzecie miejsce oraz czas 11 godzin 29 minut i 24 sekundy mógłby być zdecydowanie lepszy, gdyby mój żołądek się nie
buntował przez cały dystans maratonu. Problemy żołądkowe zaczęły się zaraz po zejściu z roweru. I gdy już doganiałam drugą dziewczynę to musiałam zrobić przerwę toaletową. Wiedziałam, że sił mam by się ścigać, ale te problemy wzięły niestety górę. A mogłam być druga, mogłam być wice-mistrzynią Polski. No cóż, nie udało się i po raz kolejny tego sezonu musiałam przełknąć gorzką pigułkę. Jeśli chodzi o same doznania podczas pełnego dystansu to ...hmm... Powiedzmy, że były lepsze i gorsze momenty. Przechodziłam od stanów euforii, gdzie czułam się wyśmienicie i się uśmiechałam, do stanów totalnego zmęczenia i nerwicy, i tutaj nie szczędziłam słów niecenzuralnych. Oj oberwało się parę razy mojemu supportowi w postaci rodziców, chłopaka i znajomych. Oczywiście przepraszałam, ale to było po prostu silniejsze ode mnie, gdzie zmęczenie bierze górę nad emocjami. Pierwsze słowa po przekroczeniu mety - "Nigdy więcej. Już nie pozwólcie mi tego robić". A co powiedziałam po dwóch tygodniach od zawodów? "A może by tak spróbować jeszcze raz?" Hahaha, już taka jestem. Być może jeszcze kiedyś spróbuje, ale nie będzie to na pewno w 2018 roku.
Meta pełnego dystansu w Bydgoszczy

Sezon zakończyłam dla odmiany w Malborku. Wieki tam nie byłam prywatnie, więc była okazja połączyć triathlon z elementami turystycznymi. Jeszcze przed zawodami dochodziły do mnie słuchy, że co roku pogoda w Malborku nie jest rewelacyjna, ale to mnie nie odstraszyło. Niestety, i w 2017 roku pogoda nie rozpieszczała. Cały czas padało. Było zimno i wietrznie. Zakończyłam zawody, jako druga zawodniczka, choć już od samego etapu pływackiego, musiałam gonić panie w przodu. Na drugą pozycję dopiero wyszłam na części biegowej. Jakie zdziwienie było mojego taty, jak zobaczył na moście łeb z czerwoną czapką. :D Choć czas nie był rewelacyjny to ja czułam się dobrze, zwłaszcza, że dwa tygodnie wcześniej zrobiłam pełny dystans.

Po sezonie 2017 miałam prawie dwa miesiące na przemyślenia, co dalej i w którym kierunku iść. Rok 2017 był trochę rokiem eksperymentu, bo zaliczyłam wszystkie możliwe dystanse: od 1/8 IM do pełnego IM. Skakałam od sasa do lasa i chyba to mi nie wyszło na dobre. Był po prostu za duży rozstrzał. Tak, więc rok 2018 to rok dystansu średniego, czyli 1/2 IM. Skupiam się na tym z tylko jednym wyjątkiem, jaki jest dystans olimpijski w Warszawie podczas Triathlon 5150. Przygotowania do nowego sezonu zaczęłam spokojnie po dwóch miesiącach odpoczynku. Może złapałam trochę większego luzu, spokojniejszej głowy i myślenia "co będzie to będzie, mam czerpać z tego radość". I choć miewam nadal gorsze dni, a moja głowa krzyczy, żeby się poddać, to ja dalej brnę w to, co w końcu lubię. Nie potrafiłabym po prostu usiąść na kanapie i nie robić nic. Sama jestem ciekawa, jak rozwiąże się mój tegoroczny plan, czy zdołam zadowolić przede wszystkim samą siebie swoimi wynikami. Pierwszy sprawdzian już 26 maja w Sierakowie, czyli na trasie gdzie jeszcze w życiu nie byłam. Ponoć nie jest łatwa, ale przecież nic za darmo nie przychodzi.