czwartek, 28 lipca 2016

Powrót po trzech latach - relacja z Challenge Poznań 2016

Poznań - to właśnie tutaj rozpoczełam swoją przygodę z triathlonem trzy lata temu. Przez ten czas, zawody w grodzie nad Wartą stały się bardzo popularne i ponoć urosły (tak mowili/pisali inni zawodnicy) do rangi światowych imprez, więc postanowiłam, że w tym roku tam powrócę i zrobię 1/2 IM. Choć teren wokół Jeziora Maltańskiego znam praktycznie na wylot, to podczas tegorocznej edycji Challenege Poznań, meta i większość trasy biegowej była zlokalizowana w okolicach Starego Miasta z metą na Placu Wolności. Pomimo tylu razy, co byłam w Poznaniu, tam mnie jeszcze nie poniosło, a w tym roku nadarzyła się idealna okazja.

Challenge Poznań to w sumie trzydniowe zawody, które rozpoczęły się w piątek startem Enea Challenge Kids Triathlon oraz Woman's i Family Run. W sobotę królowały krótkie dystanse, czyli sprint oraz "olimpijka",  a w niedzielę długie - tzw. "połówka" oraz pełen Ironman w ramach Mistrzostw Europy ETU. Zapowiadał się weekend pełen atrakcji, ale na początek to "atrakcje" zapewnił nam sam organizator. A mianowicie, na niespełna dwa tygodnie przed zawodami, okazało się, że w ramach Światowych Dni Młodzieży odbywających się w tym roku w Polsce (Kraków), w niedziele w Poznaniu (!) przejdzie przemarsz około 4 tysięcy wiernych, tą samą trasa i akurat w  tych samych godzinach, co start Challenge Poznań. W związku z tym, godzina rozpoczęcia dystansu "połówki" została przesunięta z 11 na 12, a dodatkowo organizator został zmuszony do zmienienia trasy biegowej poprzez wydłużenie jej do blisko 24 km (normalnie powinno być 21,1km). Nie minęło kilka minut a rozpętała się burza w Internecie. Pierwsze myśli, które przyszły do głowy to to, że to chyba jakiś żart, ale Prima Aprilis już był, a nastepny dopiero za 9 miesięcy. Wszystkie oskarżenia, groźby, prośby i żale ze strony zawodników wywarły taką presję na organizatorze, że znalazło sie rozwiązanie - postawienie dodatkowej beczki, która oznaczała nawrót dla dystansu średniego, co skróciło trasę biegową do 21,1km. Można? Można! Nie trzeba było narażać wszystkich zawodników na dodatkowy stres, ale co się stało to już się nie "odstanie".

Do Poznania przyjechałam w sobotę późnym popołudniem. Odebrałam pakiet startowy, choć nie bez przebojów (nie było koszulki w rozmiarze, który zaznaczyłam podczas rejestracji). Stopniowo moja niechęć do zawodów w Poznaniu rosła. Wstawiłam rower do pierwszej strefy zmian, a resztę postanowiłam przynieść dopiero następnego dnia, kiedy to strefy zmian miały być ponownie otwarte. Dzięki uprzejmości córki sąsiadów, problemu z noclegiem nie było, gdyż nocowałam u niej, w odległości 20 minut pieszo od Jeziora Maltańskiego. A w wieczornym menu oczywiście ostatnie ładowanie węglowodanów, w TV odmóżdżający film "Holiday" z Kate Winslet, Jude Law, Cameron Diaz i Jackiem Black oraz wczesne pójście spać.

Niedziela - pobudka o 8:00. Ci, którzy startowali na pełnym dystansie już w trasie, a ja dopiero zwlekam się z łóźka. Wszystkie rytuały przedstartowe wykonane i przed 10 udaje się nad jezioro. W obu strefach zmian gwarno, każdy odwiesza swój worek w odpowiednie miejsce (tak tak, w Poznaniu zostosowali system workowy podczas zmian), każdy sprawdza sprzęt. Ja zastanawiałam się, czy zostawić kask i numerek w worku czy odwiesić go tak, jak to robię na innych zawodach. Jednak wyuczone nawyki z większości zawodów biorą górę i liczę na to, że ominie mnie tłok w tzw. "przebieralniach". Godzina 12 zbliża się nieubłagalnie - O Matko! Jak ja się stresuje!

Zaczynamy się zbierać do wejścia do wody. Pierwsza fala to zawodnicy PRO, a 5 minut po nich zaczyna pierwsza fala amatorów, czy też tak zwani "Age Group'erzy". Zaczyna się odliczanie i ... i co? Falstart? No nieeee.. Ktoś nie wytrzymał. Za drugim razem wszystko wychodzi tak jak powinno i przychodzi czas na moją fale. Wystrzał i płyniemy. O dziwo nie ma takiej "pralki" jak się spodziewałam. Wszyscy się rozpłynęli, w sumie nikt nikomu nie przeszkadzał. Tylko było czuć jak przepływamy naprzemian przez ciepłe i zimne prądy wody - uczucie dość pobudzające. Nawigacja w wodzie dość prosta - albo pilnujesz bardzo widoczne duże bojki, bądź trzymasz się małych bojek wyznaczających tory dla łódek wioślarskich lub kajaków. Wybiegam z wody i słyszę: "Jesteś szósta!". WTF?! Aż tak źle? No dobra, było źle - czas 36:43 nie jest zachwycający. Cisnę dalej. Przez pierwszą strefę zmian przebiegam możliwie jak najszybciej, wyprzedzając dziewczyny w samej strefie, bądź pod górkę, wybiegając ze strefy.

Rozpoczynamy rower - coś jest nie tak. Niby jadę, ale nie mam tego czucia, takiej frajdy z jazdy. Już w połowie pierwszej pętli rowerowej biora mnie dwie dziewczyny (a przy okazji ładny "pociąg" sobie przejechał). Nie chcę, aby mi za bardzo odjechały, więc staram się ich trzymać, ale przy tym nie draftować - w końcu ma być FAIR a nie jak ta ostatnia "parówa"! To nie mój styl. Ale z każdym kilometrem traciłam je z pola widzenia. Chol... jasna! Co się dzieje?! Jakby cała energia ze mnie wyparowala. Już sobie myślę, że po wszystkim, że nie mam szans powalczyć o dobre miejsce. Ale ale... Dałam sobie mentalnego "plaskacza" w twarz i mówię sama do siebie: "Wyścig kończy się na linii mety, a nie teraz. Przecież nigdy się nie poddaje. Ja jeszcze nie skończyłam i nie powiedziałam ostatniego słowa!" Tak więc głowa do góry i jadę. Co prawda na rowerze żadnej z dziewczyn nie dogoniłam, a raczej zostałam nawet po raz kolejny dogoniona. Tym razem nie popuściłam i odparłam atak.


Bieg - już od początku czuję się dobrze, nogi same niosą. Nie minęły dwa kilometry i już mijam pierwszą z kobiet, która mnie wyprzedziła na rowerze. Mam tylko nadzieję, że nie zetnie mnie tak, jak w Charzykowym. Jedno wiedziałam, muszę zdecydowanie lepiej rozegrać kwestię żywienia. Jeszcze przed zawodami rozplanowałam sobie kilometrażowo i czasowo, kiedy i co powinnam spożywać. Pierwszy punkt żywieniowy na trasie biegowej był na około 3. kilometrze i każdy kolejny mniej więcej w takim samym odstępie. Oprócz tego dwie kurtyny wodne. Pod tym względem organizatorowi należą się brawa. Co prawda nie było palącego słońca, ale wysoka temperatura i ogólna duchota dawały wszystkim się we znaki. Kibice na trasie jak zwykle nie zawodzili. Plakaty, wuwuzele, gwizdki, "przebierańce" - to wszystko można było i usłyszeć i zobaczyć. Oczywiście nie zabrakło też słynnego GARNKA MOCY, który skończył z dziurą na dnie :)

Meta - wbiegam z czasem 5h:02m:40s.


A tak liczyłam, że w końcu zobaczę czwórkę z przodu. Jednak uczucie ospania i niemocy na rowerze przyczyniło się do tego, że muszę jeszcze poczekać na złamanie pięciu godzin. Zawody kończę jako druga zawodniczka w amatorkach, a 1. w kategorii wiekowej. Łącznie jestem 107. na 560. zawodników, którzy ukończyli dystans 1/2 IM. Na sam koniec organizator zaserwował nam totalny "burdel" jeśli chodzi o dekorację zawodników. Według harmonogramu powinno się odbyć o godzinie 18 (pierwotnie w harmonogramie była godzina 20), po czym wszystko się opóźniło do godziny około 19:40. Pomimo pytania się wolontariuszy czy ochroniarzy, nikt nie był w stanie udzielić odpowiedzi, jaki jest plan.

Niby jestem zadowolona z wyniku, ale czegoś mi brakowało. Nie mam takiego uczucia całkowitego spełnienia - wszystko ok, ale jest niedosyt. Już do Poznania jechałam z nastawieniem, że to nie będą zawody, które dobrze zapamiętam. Ciągłe zmiany harmonogramów, zmienione trasy i ogólny nieład jeśli chodzi o organizację, negatywnie wpłynęły na moją opinię co do Challenge Poznań. Po samych zawodach większość zawodników nie zostawiła na organizatorach suchej nitki. Wielu wylało wiadra "pomyj" stwierdzając, że już nigdy w Poznaniu nie wystartują. Rozumiem, że zdarzają się wpadki, niedociągnięcia i problemy w organizacji tak wielkiej imprezy, ale jeżeli zobowiązują się do zrobienia zawodów pod logiem Challenge Family, to takie kwiatki nie powinny mieć miejsca. Choć zapisując się na te zawody zakładałam, że będę tam startować przez kolejne lata, moje zdanie zmieniło się jeszcze przed zawodami. Sorry Challange Poznań - nie zobaczycie mnie tam przez dłuuugie lata.

poniedziałek, 18 lipca 2016

Na swoim podwórku - relacja z Bydgoszcz Triathlon 2016


Bydgoszcz Triathlon już jako ubiegłoroczny debiutant, bardzo wysoko postawił poprzeczkę w kwestii organizacji. Choć moja kariera triathlonowa nie jest długa i nie miałam przyjemności startować w wielu miejscach, to wydaje się, że niczym nie odbiega od imprez najwyższej rangi. W porównaniu do ubiegłego roku wydawać się mogło, że lepiej już być nie może, a jednak. Organizatorzy zdecydowanie nastawiają się na "dopieszczanie" zawodników, co udowodnili również i w tym roku. W porównaniu do ubiegłego roku, zawody zostały rozegrane w dwa dni: 1/8IM w sobotę, a w niedziele 1/4IM. Z perspektywy zawodnika jest to super rozwiązanie, gdyż ogranicza możliwość draftingu (choć nie zupełnie wyeliminowało), ale dla pozostałych użytkowników bydgoskich dróg (patrz: kierowców) - niekoniecznie. Wiadomo, hejt w stosunku do ludzi aktywnych fizycznie, zwłaszcza tych startujących na drogach publicznych, znajdzie się zawsze. Wystarczy poczytać w Internecie niektóre komentarze, ale w sumie po co się denerwować :) 

Dwa dni rywalizacji podczas Bydgoszcz Triathlon to idealny sposób na "rozładowanie" strefy zmian. W ubiegłym roku nie było źle, ale w związku z licznymi przebudowaniami w okolicach Ronda Toruńskiego, a przez to zablokowaniem parkingów przy Hali Łuczniczki, cała strefa zmian została
Tegoroczna strefa zmian.
przeniesiona "indoor's", czyli na płytę hali sportowej. Pierwszy raz w życiu się z czymś takim spotkałam - strefa zmian w pomieszczeniu klimatyzowanym. W związku z tym, strefa zdejmowania pianek została wyznaczona jeszcze przed budynkiem, aby nie zalać parkietu. W pierwszym momencie jak przeczytałam o takim rozwiązaniu podczas zawodów, wydawało mi się to nieco skomplikowane. Na szczęście się tylko wydawało. W rezultacie tranzycja z pływania do części rowerowej poszła naprawdę sprawnie. Jedyną rzeczą, do której się mogę przyczepić to to, że było mało miejsca pomiędzy rzędami. Miałam przypadek, że chciałam wybiegać z rowerem ze strefy zmian, a Pan, który był wolniejszy, po prostu mnie przyblokował. Nic wielkiego się nie stało, ale takich sytuacji jak moja na pewno było więcej (zwłaszcza u tych, którzy mieli swoje stanowiska w środku strefy zmian). Zdecydowanie lepiej mieli Ci, którzy byli ulokowani w skrajnych miejscach, jak np. pierwszy rząd. Myślę, że jest to coś, and czym organizatorzy mogą popracować następnym razem.

A wracając do samego przebiegu zawodów...
Start na 1/4 IM odbył się w niedzielę. Blisko 1000 zawodników, którzy byli zapisani na ten dystans, zostali podzieleni na sześć fal startowych, aby bezpiecznie przeprowadzić zawody. Inną kwestią jest to, że rzeka Brda, na której została przeprowadzona część pływacka, nie pomieściłaby takiej ilości ludzi na raz. Nawet przy 200 zawodnikach w pierwszej fali był niezły "kocioł".

Start, godzina 10:00 - moja fala. 

Wyjście z wody
Ustawiłam się mniej więcej po środku "toru", ale bardziej z przodu. Nie wiem czy to była dobra decyzja, ale tyle razy co zostałam podtopiona, to chyba w całej mojej karierze triathlonowej nie doświadczyłam. No i do tego kopniak w twarz, aż mi gogle z oczu spadły. Jak już słynna "pralka" się uspokoiła, a towarzystwo rozpłynęło się po całej szerokości Brdy, można było zacząć płynąć swoim tempem. Druga część etapu pływackiego była zdecydowanie lepsza w moim wykonaniu. I to nie ze względu na to, że płynęłam z prądem, ale dlatego, że mogłam się w końcu "wyciągnąć" Z wody wybiegłam druga (żadna niespodzianka, choć myślałam, że jest gorzej). W miarę sprawna zmiana na rower i jadę.

Na początek - podjazd pod Aleje Jana Pawła II. Jeszcze przed zawodami słyszałam, jak jeden z zawodników ubolewał nad trudnością tejże górki. Z mojej perspektywy to po prostu urozmaicenie trasy kolarskiej. Co więcej, zaczynam się utwierdzać w tym, że lubię podjazdy, pomimo że do najlżejszych nie należę. A kiedy widzę, że mogę jechać na równi z mężczyznami, to tym bardziej sprawia mi to satysfakcję. :) Od początku czułam moc na rowerze. Długie godziny spędzone na trenażerze w zimę zaczęły procentować. Cel był jeden - maksymalnie zmniejszyć dystans do pierwszej zawodniczki. Kończąc pierwsze okrążenie moja średnia prędkość wynosiła około 37km/h. Już prawie zawracam na drugą pętle, a tu... Zaraz, zaraz. Co ja widzę? Prowadząca kobieta na wyciągnięcie ręki. Tego to ja się nie spodziewałam, prędzej gonienia podczas biegu. Po raz kolejny podjazd pod Al. JP II i prowadzę. Tempo jeszcze utrzymywałam do około 33. kilometra. Później nieco zluzowałam, aby zachować więcej sił na etap biegowy. W ten sposób moja średnia wyniosła 36,34km/h, a dystans 45 kilometrów pokonałam w czasie 1 godziny 14 minut i 18 sekund.

Mój pilot i ja :)
Etap biegowy - ze strefy zmian wybiegam po 2 minutach i 19 sekundach. Widzę grupę ludzi usytuowaną na belce oddzielającą strefę zmian od trasy biegowej i słyszę: "Czy to jest pierwsza dziewczyna? Hmm.. Chyba tak". Za chwilę patrzę, a to był mój pilot (którego bardzo serdecznie pozdrawiam). Nie mogłam trafić na lepszego człowieka, z którym mogłam przebiec trasę. Choć nie musiał pilnować trasy, to miło było z kimś porozmawiać w trakcie biegu. A na dodatek motywował ludzi na trasie do kibicowania. Kolejną rzeczą, która została poprawiona w stosunku do ubiegłego roku to zwiększona ilość bufetów na trasie biegowej (było ich aż trzy). Także gratulacje dla organizatorów - w tym aspekcie nie można było narzekać.

Po pierwszych 5 kilometrach wiedziałam, że po etapie rowerowym miałam około 40 sekund straty do kobiety, która startowała w drugiej fali (Ewa - jesteś nie do zatrzymania na rowerze). Paniki z mojej strony nie było, ponieważ wiedziałam, że miałam spory zapas sił. Tak naprawdę, nie chciałam iść "na calaka". Myśl, że następne zawody mam za dwa tygodnie i to na dwa razy dłuższym dystansie, hamowała moją wewnętrzną chęć zwiększenia tempa. Znając swoją konkurencje oraz kalkulując czasy, stwierdziłam, że utrzymanie równego tempa powinno wystarczyć, aby wygrać.

Wpadam na metę - mój czas 2:25:49. Jestem zadowolona, bo nie kosztowało mnie to aż tyle sił. Teraz tylko czekałam, czy moje kalkulacje się sprawdzą (w końcu konkurencja nie śpi, a dziewczyny są mocne). Zanim jednak doczekałam się kolejnej zawodniczki na mecie, zostałam zatrzymana i przepytana przez kilku reporterów. Takiego zainteresowania moją osobą jeszcze nigdy nie doświadczyłam, ale było to niezmiernie miłe. Koniec końców, mój czas okazał się najlepszy wśród kobiet. Na drugim miejscu uplasowała się Ewa Urbańska z czasem 2:27:36, a trzecia była Magdalena Lenz (2:28:58). Wśród panów tryumfował Sylwester Swat, pokonując dystans w czasie 1:59:26, wyprzedzając Marcina Koniecznego (2:02:05) i Bartłomieja Pawełczaka (2:02:33).
Zwycięzcy kategorii OPEN na 1/4IM

Podsumowując: mój czas jest zadowalający. Z tego, co się dowiedziałam, to trasa etapu biegowego była o 1,5km dłuższa niż w ubiegłym roku (tym razem była ona poprawnie wymierzona). W związku z tym, wychodzi na to, że jestem mocniejsza niż w roku ubiegłym. Co więcej, cieszy mnie, że obroniłam miejsce uzyskane w poprzednim roku i tym samym podkreśliłam moją pozycję wśród amatorów triathlonu.

A już za niedługo Challenge Poznań i walka na dystansie 1/2 IM.