niedziela, 29 czerwca 2014

A po zimie przychodzi sezon

Zimę 2013/2014 postanowiłam przepracować mocniej niż w ubiegłym roku (a przede wszystkim rozpoczęłam wcześniej treningi przygotowujące, bo już od września). Treningi składały się nie tylko z biegu, indoor cycling’u, jeżdżenia rowerem po górkach leśnych i pływania, ale także body pump i cross fit. Moim celem było również zrzucenie wagi, aby odciążyć stawy, które przecież tak ciężko pracują. Waga w tym czasie wskazywała ósemkę z przodu, a chciałam wrócić do cyfr za czasów wioślarstwa, które oscylowały w dolnej granicy 70-tki. Niby mówią:
„Najpierw masa, później rzeźba”, ale to chyba nie o to dokładnie chodziło (może przykład ze zdjęcia?). 

Jako, że nie jestem już na wiechciu moich rodziców, miałam większe szanse, a przede wszystkim swobodę, by kontrolować to co jem i kiedy jem. No i tak rozpoczęła się walka.

Na treningach podłapałam towarzystwo, choć nieprzygotowujące się do zawodów, tylko dla podtrzymania figury (dla niektórych kula też jest figurą J).

Na pewno było raźniej. Pomysł z cross fit narodził się w styczniu, kiedy to koleżanka z pracy chęcią zgubienia paru kilogramów, namówiła mnie, aby dołączyć do niej. Pomyślałam: „Czemu nie? Cross fit – treningi wytrzymałościowo-siłowe, na pewno pomogą.” Po trzech miesiącach przyszło do małych podsumowań. Ogólnie, nie mówię, że cross fit czy body pump nie pomagają, ale na pewno nie mnie. Może i rzeźba ciała się poprawiła, ale waga stała, a na dodatek pojawił się inny problem – kolana.

Zagorzali zwolennicy cross fit’a omal mnie nie zlinczowali i grzmieli, że nie mam techniki i dlatego tak się stało. Ale czy osoba, która przez ponad 10 lat podnosiła ciężary (znacznie większe niż teraz na cross fit), niemająca przy ty żadnej poważnej kontuzji, można powiedzieć, że nie ma techniki? Pozostawię to bez komentarza. Myślałam, że może faktycznie jest coś ze mną nie tak, ale miesiąc po moim porzuceniu cross fit, koleżanka, która ze mną trenowała, również zaczęła się uskarżać na kolana. Dziwny zbieg okoliczności?
Kolejnym punktem za porzuceniem cross fit były niezadowalające ogólne wyniki, które przecież miały dać mi lepsze rezultaty w triathlonie. Bieg na 10 kilometrów podczas Orlen Warsaw Marathon okazał się gorszy niż po przepłynięciu prawie kilometra i przejechaniu na rowerze 45 km w ubiegłym roku w Poznaniu (choć moja mina na zdjęciu nie pokazuje mojego niezadowolenia z wyniku, ale sukcesem było, że przy bólu kolan dobiegłam do mety).
Miało być inaczej – więcej treningów = lepsze wyniki. Niestety nie w tym przypadku.

Problem z kolanami niestety na tyle się nasilił, że wizyta u ortopedy była nieunikniona, choć jestem raczej typem człowieka, który stara się najpierw wyleczyć coś na własną rękę, a lekarz jest ostatecznością. USG wykazało zwyrodnienie stawów kolanowych, które można by było przypiąć do osoby 60-letniej a nie dwudziestoparolatki. Dyskusja z lekarzem odnośnie ratowania moich kolan była dość krótka:

Ortopeda: Proszę odciążyć kolana, jak najwięcej odpoczywać.
Ja: Nie mogę.
O: A to niby dlaczego? (dziwny wyraz twarzy)
J: Bo muszę trenować.
O: No ale chyba może Pani odpuścić dwa tygodnie?
J: Niestety to niemożliwe.
O: A co Pani trenuje?
J: Biegam, pływam, jeżdżę na rowerze. Tak ogólnie to amatorsko triathlon.
O: … (wyraz twarzy lekarza – bezcenny)  To kiedy może Pani odpocząć?
J: Na koniec sierpnia. A właściwie już we wrześniu, ponieważ ostatnie zawody są 31 sierpnia.
O: (wyraz bezsilności lekarza) W takim razie do zobaczenia we wrześniu.

Tak więc czekam do września, co mi mój doktorek wymyśli.


Ta zima dała mi jednak nowy wgląd na przekrój treningów, które tak naprawdę coś mi mogą wnieść, a co tylko może pogorszyć sytuację. W moim przypadku lekcja nr 1: zero cross fit i body pump w przygotowaniach do następnego sezonu (no może w okresie późno-jesiennym, ale tylko do momentu, kiedy mnie kolana znowu nie zaczną boleć); misja: ocalenie kolan i lepsze wyniki na otwarcie sezonu 2015.

piątek, 20 czerwca 2014

Jak to się zaczęło

Długo się zastanawiałam czy założyć tego bloga czy też nie.
Jednakże górą wzięła nie tylko chęć podzielenia się przemyśleniami z innymi, ale przede wszystkim zapisanie moich własnych doświadczeń i refleksji, aby w przyszłości cofnąć się i poszukać, co zrobiłam źle a co dobrze.


Należałoby rozpocząć od tego:

Dziesięć lat trenowania wioślarstwa, czyli stałych wyrzeczeń, poświęceń i stawiania sportu ponad wszystko, skończyło się niczym grom z jasnego nieba w 2010 roku, kiedy to po czterech latach wróciłam ze Stanów Zjednoczonych, gdzie otrzymałam stypendium sportowe, więc miałam szansę studiować i trenować na jednej z najbardziej prestiżowych amerykańskich uczelni, dokładnie w Los Angeles. Za decyzją o porzuceniu życia sportowca, przemawiało do mnie to, że chciałam po prostu spróbować „normalnego” życia, jakie większość moich rówieśników studentów w tym czasie miała. Spróbować spróbowałam, ale czy to było to, czego tak naprawdę szukałam? Raczej nie. Jedno wiem na pewno: waga nie kłamała, że sportowiec, który przez tyle lat intensywnie trenował, nagle przerzucił się na „kanapowy” styl życia. Kilogramy zaczęły przybywać nieubłaganie.

Ktoś kiedyś mi powiedział, że przytyje jeszcze raz tyle, ile lat trenowałam, a zrzucać będę dodatkowe dwa razy tyle. Choć w moim przypadku to do końca się nie sprawdziło, to nauczyłam się, że jak się raz sportowcem było, to do końca życia trzeba nim zostać, jeśli chce się wyglądać „w dobrej formie”.


Pewnie do tego bym tak szybko nie doszła, gdyby nie moja wspaniała koleżanka/przyjaciółka/była współlokatorka z LA/była partnerka z łódki – Kinga. Był chyba styczeń 2013 roku (bym musiała spojrzeć w historię na wspaniałym Facebook’u), kiedy to ogłosiła, że wraz ze swoim bratem będą startowali w LOTTO Poznań Triathlon na dystansie 1/4IM. Myślę: „Triathlon – to jest to. Może i ja się spróbuję? Zaraz zaraz. Ile to właściwie jest?” Szybkie sprawdzenie w Internecie i ot w tym momencie duch rywalizacji we mnie powrócił. Nie musiała długo mnie namawiać, żebym do nich dołączyła. W lutym rozpoczęłam stopniowe przygotowania, bo wiedziałam, że co nagle to po diable, ale szybka kalkulacja mnie ponownie postawiła na nogi, że mam raptem pięć miesięcy, żeby doprowadzić siebie do jako takiej formy. Na cuda nie liczyłam, ponieważ ponad dwa lata bez zmuszania siebie do większych wysiłków, wystarczająco zmniejszyły moje szanse. Cel był jeden: ukończyć.

Już jako osoba pracująca, musiałam zorganizować sobie tak dzień, żeby połączyć wszystko: pracę, dom, treningi oraz oczywiście czas na relaks. Nie było łatwo, ale w każdej chwili słabości wracała do mnie myśl, że każdy trening, który zrobię kiedy mi się nie chce, odpłaci się podwójnie w dniu startu. I tak z dnia na dzień nakręcałam sama siebie tymi myślami. Nie załamałam się nawet, kiedy to na miesiąc przed startem skręciłam sobie kostkę (wracając z treningu de facto) i lekarz mi zapowiedział, że przez co najmniej 4 tygodnie nie będę mogła na tę nogę chodzić. Ryzykowałam większą kontuzję, ale po 1,5 tygodnia odrzuciłam kule i wróciłam do treningów. Wszystko opłacone bólem, spuchniętą kostką, że buty ledwo zakładałam, ale nie było myśli, że się poddam. Obkłady z lodu, mrożenie sprayami i dawałam rade.

4 sierpnia 2013, Poznań – dzień sądu czy trenujemy to dalej czy szukamy czegoś innego. Denerwowałam się jak cholera, biegałam do toalety co 5 minut. Ale kurczę… TEGO właśnie mi brakowało od czasu, kiedy skończyłam z wioślarstwem. Adrenalina, nerwy, stres! Tłoczące się myśli: po co ja się w ogóle zapisałam, co ja tutaj robię, już nigdy więcej – były oczywiście obecne. Nic jednak nie jest w stanie zniszczyć satysfakcji po przekroczeniu linii mety.

Dzięki triathlonowi powróciło moje dawne zamiłowanie do sportu. Powróciłam ja – fighter, który nie poddaje się bez walki. I choć nie należę do żadnego klubu, nie mam roweru za dziesiątki tysięcy złotych, nie mam najnowszych pianek neoprenowych do pływania, to czuję, że należę do triathlonowej rodziny, bo łączy nas jedno – pasja do tego, co robimy.

Sezon 2014 zaczęłam od 1/4IM w Brodnicy

(ale to już w następnym wpisie), wkrótce Nieporęt na tym samym dystansie, a zakończymy 1/2IM w Borównie.

Pasja jest, chęci nie brak, więc myślę, że może kiedyś gdzieś się spotkamy na którejś trasie triathlonowej.
#whywetri