Zimę
2013/2014 postanowiłam przepracować mocniej niż w ubiegłym roku (a przede
wszystkim rozpoczęłam wcześniej treningi przygotowujące, bo już od września). Treningi
składały się nie tylko z biegu, indoor cycling’u, jeżdżenia rowerem po górkach
leśnych i pływania, ale także body pump i cross fit. Moim celem było również
zrzucenie wagi, aby odciążyć stawy, które przecież tak ciężko pracują. Waga w
tym czasie wskazywała ósemkę z przodu, a chciałam wrócić do cyfr za czasów
wioślarstwa, które oscylowały w dolnej granicy 70-tki. Niby mówią:
„Najpierw masa, później rzeźba”, ale to chyba nie o to dokładnie chodziło (może przykład ze zdjęcia?).
„Najpierw masa, później rzeźba”, ale to chyba nie o to dokładnie chodziło (może przykład ze zdjęcia?).
Jako,
że nie jestem już na wiechciu moich rodziców, miałam większe szanse, a przede
wszystkim swobodę, by kontrolować to co jem i kiedy jem. No i tak rozpoczęła
się walka.
Na
treningach podłapałam towarzystwo, choć nieprzygotowujące się do zawodów, tylko
dla podtrzymania figury (dla niektórych kula też jest figurą J).
Na pewno było raźniej. Pomysł z cross fit
narodził się w styczniu, kiedy to koleżanka z pracy chęcią zgubienia paru
kilogramów, namówiła mnie, aby dołączyć do niej. Pomyślałam: „Czemu nie? Cross
fit – treningi wytrzymałościowo-siłowe, na pewno pomogą.” Po trzech miesiącach
przyszło do małych podsumowań. Ogólnie, nie mówię, że cross fit czy body pump nie
pomagają, ale na pewno nie mnie. Może i rzeźba ciała się poprawiła, ale waga
stała, a na dodatek pojawił się inny problem – kolana.
Zagorzali
zwolennicy cross fit’a omal mnie nie zlinczowali i grzmieli, że nie mam
techniki i dlatego tak się stało. Ale czy osoba, która przez ponad 10 lat
podnosiła ciężary (znacznie większe niż teraz na cross fit), niemająca przy ty
żadnej poważnej kontuzji, można powiedzieć, że nie ma techniki? Pozostawię to
bez komentarza. Myślałam, że może faktycznie jest coś ze mną nie tak, ale
miesiąc po moim porzuceniu cross fit, koleżanka, która ze mną trenowała,
również zaczęła się uskarżać na kolana. Dziwny zbieg okoliczności?
Kolejnym
punktem za porzuceniem cross fit były niezadowalające ogólne wyniki, które
przecież miały dać mi lepsze rezultaty w triathlonie. Bieg na 10 kilometrów podczas
Orlen Warsaw Marathon okazał się gorszy niż po przepłynięciu prawie kilometra i
przejechaniu na rowerze 45 km w ubiegłym roku w Poznaniu (choć moja mina na zdjęciu nie pokazuje mojego niezadowolenia z wyniku, ale sukcesem było, że przy bólu kolan dobiegłam do mety).
Miało być inaczej –
więcej treningów = lepsze wyniki. Niestety nie w tym przypadku.
Problem
z kolanami niestety na tyle się nasilił, że wizyta u ortopedy była
nieunikniona, choć jestem raczej typem człowieka, który stara się najpierw
wyleczyć coś na własną rękę, a lekarz jest ostatecznością. USG wykazało
zwyrodnienie stawów kolanowych, które można by było przypiąć do osoby
60-letniej a nie dwudziestoparolatki. Dyskusja z lekarzem odnośnie ratowania
moich kolan była dość krótka:
Ortopeda:
Proszę odciążyć kolana, jak najwięcej odpoczywać.
Ja:
Nie mogę.
O:
A to niby dlaczego? (dziwny wyraz twarzy)
J:
Bo muszę trenować.
O:
No ale chyba może Pani odpuścić dwa tygodnie?
J:
Niestety to niemożliwe.
O:
A co Pani trenuje?
J:
Biegam, pływam, jeżdżę na rowerze. Tak ogólnie to amatorsko triathlon.
O:
… (wyraz twarzy lekarza – bezcenny) To
kiedy może Pani odpocząć?
J:
Na koniec sierpnia. A właściwie już we wrześniu, ponieważ ostatnie zawody są 31
sierpnia.
O:
(wyraz bezsilności lekarza) W takim razie do zobaczenia we wrześniu.
Tak
więc czekam do września, co mi mój doktorek wymyśli.
Ta
zima dała mi jednak nowy wgląd na przekrój treningów, które tak naprawdę coś mi
mogą wnieść, a co tylko może pogorszyć sytuację. W moim przypadku lekcja nr 1: zero cross fit i
body pump w przygotowaniach do następnego sezonu (no może w okresie późno-jesiennym, ale tylko do momentu, kiedy mnie kolana znowu nie zaczną boleć); misja: ocalenie kolan i lepsze wyniki na otwarcie sezonu
2015.