czwartek, 23 czerwca 2016

Zaczynamy, czyli sezon 2016 uważam za otwarty - relacja z Triathlon Charzykowy

Minęły już prawie dwa tygodnie, emocje opadły, a ja w końcu zebrałam się, aby co nieco napisać, jak rozpoczął się mój sezon.

W drugi weekend czerwca (tj. 11-12) odbyły się drugie z cyklu Enea Tri Tour zawody - Triathlon Charzykowy. Charzykowy to piękna, nadjeziorna miejscowość położona w sercu Borów Tucholskich. Wybierając zawody w Charzykowym kierowałam się zarówno odległością od Bydgoszczy oraz dobrymi opiniami z ubiegłego roku, kiedy to Triathlon Charzykowy debiutował w kalendarzu triathlonowym. Ilość pozytywnych odzewów od zawodników, którzy byli w ubiegłym roku, pozytywnie wpłynęło na moją decyzję, aby wziąć w nich udział. Co do dystansu, który wybrałam, czyli tzw. "połówka"... No cóż, chciałam się rzucić na głęboką wodę i rozpocząć sezon "z pompą".

W Charzykowym stawiłam się w piątek, gdzie wszyscy przybyli zostali przywitani silnym i chłodnym wiatrem oraz deszczem. Od razu przypomniały mi się ubiegłoroczne zawody w Przechlewie, gdzie przez cały dzień podczas dystansu olimpijskiego była ulewa i przeszywające zimno. Nawet sami organizatorzy przesunęli godzinę otwarcia strefy zmian, aby wstawić rowery, ze względu na bezpieczeństwo. Mentalnie zaczęłam się przygotowywać na powtórkę pogody z Przechlewa. Jako, że jeszcze nigdy nie byłam w Charzykowym, po odbiorze pakietu startowego, udałam się na przejazd trasy rowerowej. Pierwsze wrażenie - trasa bardzo kręta i pagórkowata, co oznacza częstą zmianę przerzutek. Po lekkiej przejażdżce, przebiegłam kawałek trasy biegowej, która była zlokalizowana wzdłuż linii brzegowej. Generalnie, zapowiadała się ciekawa trasa. Wieczorem relaks: carboloading, oglądanie meczu otwarcia Euro 2016, a później wcześnie do łóżka, gdyż dopiero rano miałam zamiar wstawić cały sprzęt do strefy zmian.

Sobota, 11 czerwca, godz. 7:00.
Pobudka. Pomimo, że wszystko co potrzebne do strefy zmian przygotowałam wieczór wcześniej, to jeszcze raz sprawdziłam, czy na pewno niczego nie zapomniałam. Dystans pomiędzy miejscem noclegowym a strefą był na tyle krótki, że spokojnym spacerem przeszłam w 10 minut pieszo. Wybiła godzina 8:00, a z nią start dystansu sprint. Od razu było widać, że rozbieg w wodzie jest naprawdę długi (praktycznie do końca pomostów), co nie jest moją mocną stroną. Po prostu lubię od razu płynąć, ale wyboru nie było. Start na dystansie 1/2 IM był zaplanowany na godzinę 11:00, więc miałam sporo czasu na odpoczynek i skupienie się. Jeszcze przed odprawą techniczną, która była zaplanowana na 10:20, mała kontrola w strefie zmian, czy wszystko jest w porządku ze sprzętem.

11:00 - Start.
Nawrot na etapie
pływackim
Tak jak przypuszczałam. Długi rozbieg w wodzie nie zadziałał na moją korzyść. Zaraz po rozpoczęciu pływania wpadłam w "pralkę". Jak już ustabilizowałam rytm pływania, to dwóch szanownych panów wzięło mnie w "kleszcze" i ni jak nie było szans przedarcia się przez nich.
Pozostało nieco skorygować kurs i minąć ich bokiem. Pierwsze okrążenie w wodzie i słyszę: "Jesteś czwarta". No to zwieram swoje "cztery litery" i płynę dalej. Coś mi nie idzie. Niby siły mam, ale ciągle nie mam tego poczucia, że jest dobrze. Co chwilę traciłam poprawny kurs. Wybiegam z wody i co słyszę: "Jesteś piąta!". No żesz... Tak źle to jeszcze nigdy nie było podczas etapu pływackiego. Już myślę, że to po prostu nie mój dzień. Z tej złości na samą siebie, starałam się jak najszybciej "przelecieć" przez strefę zmian i tutaj udało mi się minąć jedną zawodniczkę. Wskakuję na rower i myślę, że jeszcze tylko trzy przede mną, Cztery minuty straty do pierwszej kobiety. Całkiem sporo, żeby to odrobić na rowerze, ale cisnę do przodu.

Wybieg na trasę kolarską
Nagle coś we mnie "kliknęło". Frustracja i niezadowolenie po fatalnym etapie pływackim, przerodziła się w euforię ścigania. Czułam, że moja noga "podaje", że mogę spróbować zawalczyć o pierwsze miejsce. Nie wiedziałam, jak inne zawodniczki, które już były na trasie rowerowej, się sprawdzają. Postawiłam wszystko na jedną kartę - gonię je jak tylko się da. Byłam zszokowana, gdy widziałam z jaką łatwością idą mi podjazdy, że mogę z mężczyznami jechać prawie na równi.
Ok. 44km trasy kolarskiej
Niesamowicie było motywujące, gdy oni krzyczeli mi, że mam dać z siebie wszystko, że jestem mocna. I czułam się mocna, choć wiedziałam, że nie jest to mój szczyt formy. Jeszcze przed 10. kilometrem przegoniłam ostatnią z trzech kobiet, które były przede mną po etapie pływackim.
Z czterech minut straty, wyszłam na powadzenie i po etapie rowerowym miałam około 15 minut przewagi. Niby dużo, ale wiedziałam, że mam dobrą biegaczkę za sobą, która będzie mnie goniła. Po prostu musiałam wytrzymać do mety. Pierwsze 10 kilometrów biegło się dobrze, lekko, bez większego spięcia. Popełniłam jednak ogromny błąd - po rowerze nic nie zjadłam. Miałam żel ze sobą, ale zupełnie nie czułam głodu, siły też miałam, aż już było za późno i zaczęło mi odcinać prąd. 7 kilometrów do mety było męką, a ostatnie 3 kilometry istnym koszmarem. Na przemian w głowie tłukły mi się myśli: "zaraz zacznę iść, mam dość przewagi", "nie, to wbrew moim zasadom, biegnij dalej, byle do mety". Nogi kompletnie odmawiały posłuszeństwa. Kolana wyginały się w drugą stronę. Nic nie pomogło, że sięgnęłam po żel. Było po prostu za późno. W tej kwestii totalnie zawaliłam sprawę. Mam nauczkę na przyszłość. W końcu człowiek uczy się na błędach.

Wpadam na metę.
5 godzin 2 minuty i 18 sekund. 
Nie mam siły stać na nogach, więc klęczę. Choć ból jest spory to czuję radość, że sezon rozpoczynam "z przytupem". Czas mnie zadowala i napawa optymizmem, że bariera pięciu godzin jest do złamania jeszcze w tym sezonie, jeśli nie nabawię się kontuzji. Niespełna pięć minut po mnie przybiega druga kobieta (Agnieszka Pelc-Wanielista), a nieco ponad kwadrans po mnie trzecia (Anna Peterek). Wśród panów, z przewagą ponad pięciu minut, wygrał Bartosz Banach (4:10:36) nad Bartłomiejem Pawełczakiem i Leopoldem Kaftanskim.


Organizacja zawodów na "piątkę". Jedynie do czego mogłabym się przyczepić to to, że na trasie rowerowej drugi punkt żywieniowy był usytuowany pod górkę, ale nie było to coś, co mogło zaważyć na ogólny pozytywnym wrażeniu co do zawodów. Atmosfera doskonała, wolontariusze na trasie jak zwykle nie zawiedli, pozostali kibice - niezastąpieni. Triathlon Charzykowy jest zdecydowanie mocnym punktem cyklu Enea Tri Tour, który warto uwzględnić w kalendarzu na następny rok.