czwartek, 10 września 2015

Żadna pogoda nie jest straszna dla ludzi z żelaza - relacja z zawodów Triathlon Przechlewo (dystans olimpijski)

Prognozy pogody na weekend 5-6 września 2015 zgodnie obwieszczały - spodziewajcie się deszczów. OK, byłam mentalnie na to przygotowana. Ale aż TAKICH warunków atmosferycznych to ja się absolutnie nie spodziewałam. Momentami porywisty wiatr, deszcz a wręcz czasami ulewa, a na dodatek zaledwie 11-12 stopni Celsjusza. Jeszcze w takich warunkach nie było mi dane startować podczas mojej krótkiej triathlonowej przygody. Ale wyjścia nie było, trzeba było wystartować.

Do Przechlewa jechałam z nastawieniem, żeby dobrze się bawić i po prostu dobiec. To, co sobie założyłam na ten sezon, już zrobiłam, więc tylko chciałam "na dobitkę" wystartować w "olimpijce", żeby wnieść coś nowego do mojego triathlonowego menu. I nie żałuję. W końcu to nowe doświadczenia, które pomogą mi zlożyć plan na następny sezon. Na miejsce dotarłam około 15, więc miałam szansę zobaczyć końcówkę zmagań na dystansie 1/2 IM oraz dekorację. Miło było zobaczyć znajome twarze na podium. Widać, że poziom polskiego triathlonu amatorskiego idzie w górę i formy poszczególnych zawodników do końca utrzymywały się na wysokim poziomie. Tak więc zadawałam sobie pytanie: "Czy i ja dorównam formą?". Musiałam czekać na odpowiedź do dnia następnego. Wieczorem koncert Gracjana w okolicach mety, a później tylko relaks.


Niedzielny poranek


fot. Bikelife
Niedzielny poranek przywitał nas bardzo chłodno (nie wiem czy z samego rana nie było nawet poniżej 10 stopni Celsjusza) i deszczowo. Wstałam przed 7, aby wstawić cały sprzęt do strefy zmian. Trochę rozmów z innymi zawodnikami, wspólne pokrzepianie się ze względu na zaistniałą pogodę, odprawa techniczna i powrót do ciepłego domku. Plusem noclegu w odległości 80 metrów od plaży, było to, że mogłam wyjść na start w naprawdę ostatniej chwili. Kilka minut przed startem weszłam do wody, żeby za bardzo się nie wychłodzić, a tu szok - temperatura wody wyższa niż temperatura powietrza (miała około 18 stopnii).

(zdj, prywatne)

Standardowo przed startem rozmowy z innymi zawodnikami w wodzie, aż nie usłyszeliśmy  sygnału startu. W końcu ktoś rzucił hasło: "Ej, chyba wystartowaliśmy". No to płyniemy. Zanim się wydostałam z młynka a towarzystwo się rozgościło po całej szerokości jeziora, minęło parędziesiąt metrów. Jakoś w połowie prostej do nawrotki, mogłam wreszcie płynąć własnym, równym tempem. Po drodze mijałam ludzi w pomarańczowych czepkach, czyli z poprzedniej fali (a myślałam, że moje oczy tylko płatają figle co do kolorów). Wyjście z wody do strefy zmian było dość ciekawe. Właściwie to był podbieg. Górka niepozorna, ale dało się zmęczyć. Do T1 wbiegałam jako czwarta kobieta.

All hell breaks loose


(zdj. prywatne)
fot. Bikelife
Brr... Zimno, więc ubieram długi rękaw. Miałam jeszcze w planie ubrać długie getry, ale po szybkiej analizie tego, że się za bardzo kleję od wody, porzuciłam ten pomysł. Niedługo po wyruszeniu na trasę kolarską "all hell broke loose". Z nieba lało, jakby ktoś wąż z wodą odkręcił. Do tego wiatr tak zacinał, że miałam wrażenie jakbyś ktoś żyletkami nacinał skórę na nogach. Nawet moje okulary nie dały rady przyjąć takiej ilości wody i wkrótce nic nie widziałam.

Pomimo fatalnych warunków atmosferycznych, kibice zagrzewali nas do walki, przede wszystkim z samym sobą. Wolontariusze - NIESAMOWICI! Tyle energii, tyle optymizmu, tyle radości w tym co robili. Dobre słowa, jak "smacznego", "powodzenia" czy "dasz radę", tak podnosiły na duchu, że zapominało się o wszelkich niedogodnościach.
Kibice zagrzewają do walki (fot. Bikelife)

Do suchej nitki


Do T2 dotarłam zmarznięta i przemoczona do suchej nitki. Nie czułam stóp, nie czułam dłoni, a największym problemem było założenie butów i zawiązanie sznurówek. Kiedy w końcu odniosłam sukces w boju z moimi skarpetkami i butami, wyruszyłam na trasę biegową. Drę się do mamy, która stała w pobliżu: "Czy ja jeszcze żyję? Nic nie czuję!"

Nic nie czuję! (zdj. prywatne)
Lekki śmiech innych kibiców, ja uśmiech na twarzy i lecimy dalej. Przecież to tylko 10 km. Byłam druga ze stratą około 2 minut. Strategia była jedna: byle dobiec. W ówczesnym stanie wychłodzenia, zdołałam się rozgrzać po przebiegnięciu około 4 kilometrów. Moja strata do pierwszej zawodniczki się zwiększała, ale za to przewaga nad trzecią nie malała. Po nawrocie na 5. kilometrze miałam około 3 minut zapasu, dzięki czemu wiedziałam, że niezależnie co by się nie działo, byłam w stanie utrzymać drugie miejsce.
Z pozdrowieniami dla pana Tomasza (fot. Bikelife)

Na około trzy kilometry do mety dogoniłam jednego z zawodników, wyprzedziłam na podbiegu, a później "uczepił" się mnie i tak ciągnęłam nas równym tempem do okolicy ok. 500m przed metą (pozdrawiam Pana z nr 249 - Tomasz Brzuzy, który pewnie nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo mi pomógł trzymać tempo :) ).



Wynik końcowy: 2h:38m:35s - drugie miejsce w generalce wśród amatorów i Mistrzostwo Polski w K25-29. Czasu nie mam do czego porównywać, ponieważ to był mój pierwszy start na dystansie olimpijskim. Pomimo niezbyt sprzyjającej pogody, zawody uważam za świetne. Organizacja zdecydowanie na piątkę, nawet z plusem za wspaniałych wolontariuszy, bo bez nich nie byłoby to samo. Lokalizacja zdecydowanie idealna. Piękne jezioro, świetna trasa kolarska, a biegowa bardzo ciekawa ze względu na zróżnicowaną nawierzchnię i pofałdowanie. Za rok na pewno uwzględnię triathlon w Przechlewie w swoim kalendarzu, gdyż zawody są naprawdę godne polecenia, a atmosfera tam jest zaiste wyjątkowa.

Przechlewo, Jezioro Końskie (fot. Ewelina Nowak)