piątek, 28 kwietnia 2017

Lądowanie na księżycu, czyli lanzarocka wyprawa po lepszą formę

Choć od pobytu na Lanzarote minęły prawie dwa miesiące, to jeszcze czuję klimat tej wyspy. Być może dlatego, że w Polsce pogoda nie dopisuje i trudno wypatrywać iście wiosennej pogody. Pozostaje pozostawić rower w czterech kątach i przemierzać kilometry nie zmieniając miejsca. Tak, więc pozostaje mi powrócenie myślami do Lanzarote i spokojne przygotowywanie się do sezonu, który jest tuż tuż.

Co roku próbuję urozmaicać moje przygotowania do sezonu. Monotonia powoduje, że nie tylko sam trening nam się zaczyna nudzić, ale i organizm zaczyna się przyzwyczajać do tych samych schematów. W ten sposób, zamiast polepszać swoje wyniki i pnąć się w górę, następuje stagnacja a nawet regres. Nie mówię, że trzeba jakieś sprawdzone metody diametralnie modyfikować, ale nawet zwykła zmiana lokalizacji, miejsca w którym się trenuje, może spowodować, że nabiera się skrzydeł.

Ja w ubiegłym roku na wiosnę pojechałam w góry, a w tym roku zdecydowałam się "pójść po całości". Jak spojrzycie na wszelkie profile na Fejsbuku różnych grup triathlonowych czy klubów, to w miesiącach luty-kwiecień jest istny wysyp ofert wyjazdów na obozy triathlonowych za granicę, do ciepłych krajów. Tak więc, dzięki wygranej w Enea Tri Tour, w tym roku mogłam sama pojechać w ciepłe miejsce i tak wybrałam Lanzarote.

Piękna wyspa, która jest idealna na pokręcenie swojej formy. Tereny pagórkowate, co jest idealne do trenowania nie dość, że siły, to i wytrzymałości. Do tego wiatr też nie ułatwia sprawy - wieje praktycznie non stop. Ale najważniejsze jest to, że jest słonecznie :D
Nigdy za dużo witaminy D ;)

Dzień 1 na Lanzarote upłynął na biegowym zwiedzaniu Puerto del Carmen. Bieg wzdłuż lub po plaży był dobrym początkiem pobytu na wyspie, zwłaszcza, że trzeba było rozruszać stawy po ponad pięciogodzinnym locie z Warszawy. Energia jaką miałam już w pierwszym dniu była niesamowita. To chyba ten klimat tak na mnie działał motywująco. Nie mogłam się doczekać kolejnego dnia, kiedy to miałam mieć już rower z wypożyczalni. Czemu z wypożyczalni? Ponieważ nie opłacało się brać swojego sprzętu na tydzień. Koszt transportu roweru z Polski przedrażał koszt wypożyczenia sprzętu na miejscu. Tak więc byłam zależna od lokalnych komisów rowerowych.

Dzień drugi to już wycieczka rowerowa. Prawie 60km na dwukołowcu i zwiedzanie wschodniej
części wyspy, w większości Park Narodowy Timanfaya. Widoki.... Nie do opisania! Przecudne. Nic, tylko jeździć i podziwiać. Takie trasy powodują, że chce się trenować, jeździć bez końca. Po południu chłodzenie w basenie, znaczy trening pływacki. Muszę przyznać, że woda w basenie była znacznie zimniejsza niż woda w morzu i bardzo żałowałam, że nie zabrałam mojej pianki ze sobą. Mogłabym wtedy spokojnie pływać w morzu niż basenie. Byłoby lepsze przygotowanie do wód otwartych. Ale to nauczka na następny raz.

Kolejne dni to miksowanie treningów pływacko-rowerowo-biegowo, choć dnia trzeciego w połowie trasy musiałam zawrócić, gdyż prędkość wiatru sięgała prawie 50km/h. Zrobiłam tak głównie ze względów bezpieczeństwa. Po prostu trzeba wiedzieć kiedy odpuścić. Następny dzień to niezła wycieczka rowerowa, blisko 65-kilometrowa, która obejmowała piekielny podjazd (około 9km) w okolicach Femes. Takiego piekła podjazdowego jeszcze nigdy nie zaliczyłam. Ale jaka była satysfakcja jak już znalazłam się na szczycie! Wtedy wiedziałam, że chcę powtórzyć ten podjazd :D I tak zrobiłam parę dni później.



Reszta pobytu przebiegła intensywnie i mam nadzieję, że da to wymierne korzyści w sezonie. Ostatniego dnia pokusiłam się o poranny bieg po plaży i nie mogło być nic piękniejszego niż bieg w stronę wschodzącego słońca. Widok marzeń. To było moje pożegnanie z wyspą. Najgorsze było
przestawienie się na znacznie niższą temperaturę w Polsce. Zwłaszcza najgorzej jest teraz, kiedy chciałoby się już jeździć swobodnie na zewnątrz, ale niestety wszystko krzyżuję fatalna pogoda, bo nie dość że pada (to jeszcze bym przeżyła), to jest naprawdę zimno (ok. 6 stopni). I choć w moim przypadku sezon zaczyna się za trzy tygodnie, ciężko jest to sobie uświadomić przy takich warunkach pogodowych. A już w ten weekend moje nogi podreptają przez bydgoski Myślęcinek, gdzie tradycyjnie po raz trzeci wystartuję w Bydgoszcz na Start.


Tymczasem, trzymajcie się ciepło i sucho. Mam nadzieję, że niedługo widzimy się na trasach triathlonowych.