wtorek, 27 września 2016

Szast prast i to sezonie - relacja z Triathlon Przechlewo

Trochę czasu zajęło, ale króciutko napiszę parę słów o ostatnich moich zawodach w sezonie 2016.


Wydaje się, jakby to było parę dni temu jak się emocjonowałam moimi pierwszymi zawodami w tym sezonie w Charzykowym. Byłam pełna nadziei, ale i nerwów na to, co mnie czeka w tym sezonie. Teraz to jakby sen z ubiegłej nocy, bo tu już trzeba podsumowywać zakończony sezon 2016 i planować kolejny. Nawet nie wiem kiedy ten sezon tak szybko minął. Pięć startów w triathlonie i do tego biegi, i zanim się obejrzałam i już po sezonie. I to jakim sezonie! Nie mogłam sobie wyobrazić lepszego - plan wykonany w 100%. Choć głównie w tym roku skupiałam się na startach na dystansie 1/2 Ironman'a, to w Przechlewie na "ćwiartce" nie mogło mnie zabraknąć. To jak wisienka na torcie - zabawa nad pięknym Jeziorem Końskim. A dodatkowo miały się rozegrać również Mistrzostwa Enea Tri Tour - taki ekstra motywator.

Triathlon Przechlewo jak zawsze odbywał się w pierwszy weekend września (3-4). Pamiętając jaką fatalną pogodę zaserwowało nam Przechlewo w roku ubiegłym, w tym liczyłam na nieco lepszą, zwłaszcza że jeszcze parę dni przed pogoda naprawdę dopisywała. I tak było... do soboty wieczora. Jeszcze jadąc w sobotę po południu, było około 27 stopni i słonecznie. Czar prysł około godziny 20, kiedy to po prostu rozpętała się ulewa. Myślę: "oho - będzie powtórka z rozrywki". I tak było do niedzielnego poranka, kiedy to około godziny 7 poszłam do strefy zmian zostawić moje manatki. Na przemian była ulewa i mżawka, ale generalnie nie przestawało padać. Od razu znacznie chłodniej niż w poprzednie dni. Co tu dużo opowiadać: Przechlewo nie lubi jak startuję w słońcu :D
Nie mniej jednak, to była tylko 1/4 IM, więc tragedii nie mogło być.

Godzina 0 się zbliżała. Niby się denerwuję, ale to takie pozytywne zdenerwowanie, bo w głowie już siedziała myśl, że to ostatnie zawody, że musi być dobra zabawa. Chciałam, żeby zakończyło się dobrze, przede wszystkim, aby nic się nie stało. Po krótkiej rozgrzewce biegowo-rozciągającej, wróciłam do domku, gdzie ubrałam się w piankę i w klapkach zeszłam po schodach na dół do strefy startowej. Wchodzę do wody - temperatura nie najgorsza, więc pozostało tylko czekanie na dźwięk startu, Ustawiłam się po skrajnie prawej stronie, zaraz za grupką dziewczyn, które "na moje oko były zawodniczkami PRO i muszę przyznać, że to było dobre rozwiązanie. Definitywnie ominęłam tłok, który się zrobił po środku stawki, a tak to mogłam spokojnie "wejść na swoje obroty". Generalnie płynęło mi się dobrze, nawet bardzo dobrze. Zdecydowanie najlepiej w całym sezonie. Czułam płynność i dynamikę, której przez cały sezon mi brakowało na etapie pływackim. Wybiegam z wody jako 5. kobieta (żadna nowość), a przede mną górka do podbiegnięcia, aby dostać się do strefy zmian. Małe zasapanie, ale dobiegłam. Po raz pierwszy się zaplątałam w piance, nie mogłam jej zdjąć. Nerwy? Być może, bo wiedziałam, że mnie gonią. W taki właśnie sposób wyprzedziła mnie Martyna Chlebosz, która zdecydowanie szybciej się uporała ze zmianą niż ja.


Ruszam na trasę rowerową i zaczynam cisnąć, bo trzeba było się nieco rozgrzać w tych chłodnych klimatach w Przechlewie. Chwilę po tym, znowu wskakuje na piąte miejsce. Przede mną tylko dziewczyny z elity. Pierwsze okrążenie poszło całkiem nieźle, trzymałam dobre tempo, ale już na drugim okrążeniu zgubiłam gdzieś skupienie. Przy końcówce etapu rowerowego czułam oddech dziewczyny za sobą. Z tego co mi opowiadano po zawodach, to dziewczyny za mną jechały mniej więcej w bliskiej odległości od siebie, więc miały zdecydowanie większą motywację ode mnie, gdyż jechałam totalnie w pojedynkę. Ostatnie parę mocniejszych depnięć na pedały i utrzymuję 5. miejsce w drugiej strefie zmian.

Wybiegam na trasę biegową i czuję, że jest moc. Biegło się dobrze, luźno i w rytmie do jakiegoś 3 kilometra, kiedy to złapała mnie kolka w lewy bok. Próbowałam różnych technik pozbycia się jej - głębokie oddechy, skłony na boki (o ile to w biegu można było je wykonać) i nic nie pomagało. W zamian za to na około 4 kilometry do końca, kolka złapała mnie po obu stronach. Takiego grymasu na twarzy to ja chyba nigdy na zawodach nie miałam. Biegłam na wpół zgięta, bo ból był nie do wytrzymania. Jedyna myśl była taka: "skoro potrafiłam ukończyć trzy "połówki" w tym roku, to nie mogę się poddać na dystansie o połowę krótszym". Tak to się nie mogło skończyć.


Dobiegam z  czasem 2 godzin 24 minut i 37 sekund po sporej męczarni z kolką. Średnia biegu na kilometr to 4min:27sek. Ciekawe jak by wyszło, gdyby nie ta kolka. No ale nie ma co rozmyślać. Było jak było. Zawody mimo wszystko uważam za bardzo udane. Na dodatek miałam zaszczyt startować z naszą jedyną triathlonową reprezentantką na IO w Rio Agnieszką Jerzyk. Ta kobieta jest nie do zatrzymania, więc miło było chociaż przez ułamek sekundy minąć się z nią na trasie.
Kibice i wolontariusze w Przechlewie jak zawsze nie zawiedli. Uśmiech sam się pojawiał na twarzy, jak się widziało od nich tak pozytywną energię i tu ogromne brawa i podziękowania dla nich. Po prostu nie można było nie dać z siebie wszystkiego.


Triathlon Przechlewo na pewno będzie wpisany w mój kalendarz w następnym sezonie, bo pomimo pogody, która drugi rok z rzędu zawiodła to ciepło i atmosfera tych zawodów rekompensuje wszystkie niedogodności.

Do zobaczenia za rok.

środa, 31 sierpnia 2016

Do trzech razy sztuka - relacja z Triathlon Bydgoszcz Borówno

Triathlon Polska Bydgoszcz Borówno to zawody, w których startowałam trzeci rok z rzędu. Już kiedyś wspominałam, że darzę rejon kujawsko-pomorski szczególną sympatią, a z tymi zawodami mam bardzo dobre wspomnienia. W tym roku były one jeszcze dodatkowo ważne. To właśnie podczas Triathlon Bydgoszcz Borówno po raz trzeci w tym sezonie miałam się zmierzyć z dystansem 1/2 Ironman'a. Jeszcze w trakcie układania planów startowych na ten rok, moim głównym celem było złamanie 5 godzin właśnie na tym dystansie. Jako, że w dwóch poprzednich startach w Charzykowym i Poznaniu się nie udało, to była dla mnie ostatnia szansa. Dwa razy udowodniłam, przede wszystkim sobie, że jestem w równej formie uzyskując czas 5 godzin i 2 minut. Nie to, żebym nie była zadowolona z wyników, które w tym roku już osiągnęłam, ale... No właśnie to "ale". Pomimo ogólnej satysfakcji, brakowało tej "czwórki" z przodu do całkowitego spełnienia. Tak więc moje nastawienie było jedno - zegar nie może wskazać na linii mety 5 godzin. 

Cały sezon budowałam formę tak, żeby starczyło na wszystkie starty. Zmiany stanowiska, nowe obowiązki w pracy i długie godziny siedzenia w biurze nie ułatwiały mi życia, ale trzeba było włączyć dwa osobne tryby myślenia: praca i sport. Nie było łatwo, ale takie jest właśnie życie sportowca - amatora, który ma pracę absolutnie niezwiązaną ze sportem. Jak widać, można to jednak łączyć z powodzeniem. Wystarczy dobra organizacja dnia i wszystko się da się osiągnąć, choć zmęczenie nieraz dokucza. Do Bydgoszczy przyjeżdżałam z pozytywnym nastawieniem, pomimo moich standardowych przemyśleń typu: "czuję, że nie mam formy", "ja nie dam rady" i "to na pewno się nie uda". To tak w ramach automotywacji do działania :)
W sobotę odebrałam pakiet startowy, przejechałam trasę rowerowa, oraz zostawiłam niezbędne rzeczy w strefach zmian. Później szybko do domu, bo przecież nasza jedyna reprezentantka w triathlonie - Agnieszka Jerzyk, miała swój start na Igrzyskach Olimpijskich w Rio de Janeiro. Tego po prostu nie można było ominąć. To tak w ramach rozgrzewki przed własnym startem w niedziele.

Niedzielny poranek - wszystkie znaki na niebie zapowiadały, że prognoza pogody na ten dzień się jednak sprawdzi, czyli deszcz. Jedynym plusem było to, że nie było dokładnej powtórki z Przechlewa z 2015 roku, kiedy to nie dość, że lał deszcz, to było około 10 stopni Celsjusza. W Borównie była momentami ulewa, ale za to około 21 stopni. Z dwojga złego, wolałam taką pogodę niż "patelnię".
Pobudka 7:30. Może nie jem jak Anita Włodarczyk 6 jajek na śniadanie przed rzutem młotem na rekord świata i złoty medal olimpijski, ale jajecznica musi być. A może tak spróbować następnym razem zjeść jajecznicę z 5-6 jajek to może osiągnę lepsze wyniki? ;)
Ostatnie dopakowanie plecaka, przygotowanie napojów i śmigamy do Borówna, gdzie był start. Na miejsce docieram na około 1,5 godziny przed startem. Tym razem ze zbliżającą się godziną startu byłam coraz spokojniejsza, coraz bardziej pewna tego, że będzie dobrze. W końcu musi być dobrze, bo nie po to tak ciężko trenowałam. Na jakieś 30 minut przed startem było słychać pogłoski, że w pobliskiej wiosce już leje i nie minęło kilka minut a rozpętała się ulewa i u nas. W sumie to nam było wszystko jedno, bo i tak wchodziliśmy zaraz do wody, ale wizja jazdy w deszczu na rowerze już nie była tak optymistyczna.

Wybiła godzina 11. Ja prawie po skrajnej lewej stronie, liczyłam na ominięcie "pralki", która miała zaraz się stworzyć przez grupę zawodników stojących po środku linii brzegowej plaży (Sylwek, dzięki za poradę, było to naprawdę cenne). Płynęłam nieco szerszym łukiem, ale za to ominęłam największe pole bitwy wodnej i szybko wpadłam w swój rytm, przez co nie musiałam tracić dodatkowych sił. Po pierwszym okrążeniu etapu pływackiego nie usłyszałam niczego, czego bym się nie spodziewała: "Jesteś szósta." A jakże miało być inaczej? Nie wiem co się stało po drodze, ale kończąc pływanie byłam trzecią kobietą z sześcioma minutami straty do pierwszej. Owszem, nie takie cuda się dokonywałam odrabiając straty, ale tym razem byłam pewna, że będzie ciężko. Bardzo ciężko. Jednak ta myśl napędzała mnie, co zbliżało mnie do upragnionego czasu. Deszcz padał, kilometry leciały, a ja po malutku zmniejszałam stratę, aż w końcu na zjeździe do drugiej strefy zmian wynosiła niecałą minutę. To było za mało, aby zawalczyć na biegu, ponieważ nie jestem dobra na tym etapie.

Rozpoczynam bieg i już nie słyszę ile mam straty, ale pytanie czy dobrze się czuję. A jak miałam się czuć? Oczywiście, że dobrze. Zawsze jest dobrze, a przynajmniej tak myślę. Po paru minutach słyszę głośne "klap, klap, klap, klap..." za sobą. Myślę, że ktoś nieźle tupta, a za chwilę patrzę, a tu dziewczyna, którą goniłam na rowerze. Ot, tego się nie spodziewałam, musiałam ją wyprzedzić w strefie zmian. No i uciekła niczym zwierzyna leśna przed ludźmi i została świadomość: "o ile nic się nie stanie, będę druga". Biegło się dobrze, bardzo dobrze. Drugie okrążenie biegłam z dwoma panami, którzy dopiero co rozpoczynali etap biegowy i pomagaliśmy sobie wzajemnie utrzymywać równe tempo. Ba, nawet wyliczyliśmy w jakim tempie muszę biec, żeby zejść poniżej 5 godzin.
Dzięki nim nie myślałam o zmęczeniu, a kilometry zlatywały zdecydowanie szybciej. Właśnie dzięki temu nie miałam kryzysu. Kondycja "na piątkę", właśnie taka o jaką mi chodziło. Jedyne na co mogłam narzekać to to, że rozpoczynając ostatnią pętlę zaczęły boleć mnie biodra, ale i to udało się jakoś przezwyciężyć. Ostatnie okrążenie biegłam z jedną dziewczyną ze sztafety, tak więc i te ostatnie 7 kilometrów biegu upłynęło bardzo szybko.


Wbiegam na ostatnią prostą do mety, zakręt pomiędzy barierkami i już widzę.... 4 godziny 55 minut i 42 sekundy! Udało się! Jestem przeszczęśliwa. Nie ma nawet słów, które mogłyby opisać stan mojej euforii. Chcę przytulić się do tego zegara, który wyświetla czas. Plan, mój własny plan został wykonany w 100%. Bez klubu, bez trenera.


Wiem jedno - jeśli uwierzysz, wszystko jest możliwe. Godziny treningów w pojedynkę, litry wylanych potów, dni załamań, bo nie szło tak jak myślałam. To wszystko było częścią planu, który pozwolił mi osiągnąć założony cel na rok 2016. Kiedy ubiegłej jesieni mówiłam rodzicom, że chcę wystartować trzy razy na "połówce" i złamać pięć godzin, to chyba nie do końca wierzyli, że to możliwe. I choć studzili moje zapały, a ja wiedziałam, że nie odpuszczę.

Zawody Triathlon Bydgoszcz Borówno jak zawsze oceniam na "piątkę", przede wszystkim za organizację i atmosferę. I choć są one niedoceniane przez środowisko triathlonowe, to ja zawsze będę je miała w swoim kalendarzu startowym. Teraz pozostaje jeszcze start w Przechlewie na "ćwiartce" na dobitkę i później zasłużony odpoczynek. Sezon powoli dobiega końca, ja już snuję plany i marzenia na kolejny sezon. Apetyt rośnie w miarę jedzenia i czuję, że na czasie 4 godzin i 55 minut nie poprzestanę. Wiem też, że zrobienie trzech 1/2 Ironman'a to część mojego długoterminowego planu, który mam nadzieję, że się niedługo ziści. Jak na razie jeszcze przede mną Triathlon Przechlewo, a resztą zajmę się w po prostu później.

czwartek, 28 lipca 2016

Powrót po trzech latach - relacja z Challenge Poznań 2016

Poznań - to właśnie tutaj rozpoczełam swoją przygodę z triathlonem trzy lata temu. Przez ten czas, zawody w grodzie nad Wartą stały się bardzo popularne i ponoć urosły (tak mowili/pisali inni zawodnicy) do rangi światowych imprez, więc postanowiłam, że w tym roku tam powrócę i zrobię 1/2 IM. Choć teren wokół Jeziora Maltańskiego znam praktycznie na wylot, to podczas tegorocznej edycji Challenege Poznań, meta i większość trasy biegowej była zlokalizowana w okolicach Starego Miasta z metą na Placu Wolności. Pomimo tylu razy, co byłam w Poznaniu, tam mnie jeszcze nie poniosło, a w tym roku nadarzyła się idealna okazja.

Challenge Poznań to w sumie trzydniowe zawody, które rozpoczęły się w piątek startem Enea Challenge Kids Triathlon oraz Woman's i Family Run. W sobotę królowały krótkie dystanse, czyli sprint oraz "olimpijka",  a w niedzielę długie - tzw. "połówka" oraz pełen Ironman w ramach Mistrzostw Europy ETU. Zapowiadał się weekend pełen atrakcji, ale na początek to "atrakcje" zapewnił nam sam organizator. A mianowicie, na niespełna dwa tygodnie przed zawodami, okazało się, że w ramach Światowych Dni Młodzieży odbywających się w tym roku w Polsce (Kraków), w niedziele w Poznaniu (!) przejdzie przemarsz około 4 tysięcy wiernych, tą samą trasa i akurat w  tych samych godzinach, co start Challenge Poznań. W związku z tym, godzina rozpoczęcia dystansu "połówki" została przesunięta z 11 na 12, a dodatkowo organizator został zmuszony do zmienienia trasy biegowej poprzez wydłużenie jej do blisko 24 km (normalnie powinno być 21,1km). Nie minęło kilka minut a rozpętała się burza w Internecie. Pierwsze myśli, które przyszły do głowy to to, że to chyba jakiś żart, ale Prima Aprilis już był, a nastepny dopiero za 9 miesięcy. Wszystkie oskarżenia, groźby, prośby i żale ze strony zawodników wywarły taką presję na organizatorze, że znalazło sie rozwiązanie - postawienie dodatkowej beczki, która oznaczała nawrót dla dystansu średniego, co skróciło trasę biegową do 21,1km. Można? Można! Nie trzeba było narażać wszystkich zawodników na dodatkowy stres, ale co się stało to już się nie "odstanie".

Do Poznania przyjechałam w sobotę późnym popołudniem. Odebrałam pakiet startowy, choć nie bez przebojów (nie było koszulki w rozmiarze, który zaznaczyłam podczas rejestracji). Stopniowo moja niechęć do zawodów w Poznaniu rosła. Wstawiłam rower do pierwszej strefy zmian, a resztę postanowiłam przynieść dopiero następnego dnia, kiedy to strefy zmian miały być ponownie otwarte. Dzięki uprzejmości córki sąsiadów, problemu z noclegiem nie było, gdyż nocowałam u niej, w odległości 20 minut pieszo od Jeziora Maltańskiego. A w wieczornym menu oczywiście ostatnie ładowanie węglowodanów, w TV odmóżdżający film "Holiday" z Kate Winslet, Jude Law, Cameron Diaz i Jackiem Black oraz wczesne pójście spać.

Niedziela - pobudka o 8:00. Ci, którzy startowali na pełnym dystansie już w trasie, a ja dopiero zwlekam się z łóźka. Wszystkie rytuały przedstartowe wykonane i przed 10 udaje się nad jezioro. W obu strefach zmian gwarno, każdy odwiesza swój worek w odpowiednie miejsce (tak tak, w Poznaniu zostosowali system workowy podczas zmian), każdy sprawdza sprzęt. Ja zastanawiałam się, czy zostawić kask i numerek w worku czy odwiesić go tak, jak to robię na innych zawodach. Jednak wyuczone nawyki z większości zawodów biorą górę i liczę na to, że ominie mnie tłok w tzw. "przebieralniach". Godzina 12 zbliża się nieubłagalnie - O Matko! Jak ja się stresuje!

Zaczynamy się zbierać do wejścia do wody. Pierwsza fala to zawodnicy PRO, a 5 minut po nich zaczyna pierwsza fala amatorów, czy też tak zwani "Age Group'erzy". Zaczyna się odliczanie i ... i co? Falstart? No nieeee.. Ktoś nie wytrzymał. Za drugim razem wszystko wychodzi tak jak powinno i przychodzi czas na moją fale. Wystrzał i płyniemy. O dziwo nie ma takiej "pralki" jak się spodziewałam. Wszyscy się rozpłynęli, w sumie nikt nikomu nie przeszkadzał. Tylko było czuć jak przepływamy naprzemian przez ciepłe i zimne prądy wody - uczucie dość pobudzające. Nawigacja w wodzie dość prosta - albo pilnujesz bardzo widoczne duże bojki, bądź trzymasz się małych bojek wyznaczających tory dla łódek wioślarskich lub kajaków. Wybiegam z wody i słyszę: "Jesteś szósta!". WTF?! Aż tak źle? No dobra, było źle - czas 36:43 nie jest zachwycający. Cisnę dalej. Przez pierwszą strefę zmian przebiegam możliwie jak najszybciej, wyprzedzając dziewczyny w samej strefie, bądź pod górkę, wybiegając ze strefy.

Rozpoczynamy rower - coś jest nie tak. Niby jadę, ale nie mam tego czucia, takiej frajdy z jazdy. Już w połowie pierwszej pętli rowerowej biora mnie dwie dziewczyny (a przy okazji ładny "pociąg" sobie przejechał). Nie chcę, aby mi za bardzo odjechały, więc staram się ich trzymać, ale przy tym nie draftować - w końcu ma być FAIR a nie jak ta ostatnia "parówa"! To nie mój styl. Ale z każdym kilometrem traciłam je z pola widzenia. Chol... jasna! Co się dzieje?! Jakby cała energia ze mnie wyparowala. Już sobie myślę, że po wszystkim, że nie mam szans powalczyć o dobre miejsce. Ale ale... Dałam sobie mentalnego "plaskacza" w twarz i mówię sama do siebie: "Wyścig kończy się na linii mety, a nie teraz. Przecież nigdy się nie poddaje. Ja jeszcze nie skończyłam i nie powiedziałam ostatniego słowa!" Tak więc głowa do góry i jadę. Co prawda na rowerze żadnej z dziewczyn nie dogoniłam, a raczej zostałam nawet po raz kolejny dogoniona. Tym razem nie popuściłam i odparłam atak.


Bieg - już od początku czuję się dobrze, nogi same niosą. Nie minęły dwa kilometry i już mijam pierwszą z kobiet, która mnie wyprzedziła na rowerze. Mam tylko nadzieję, że nie zetnie mnie tak, jak w Charzykowym. Jedno wiedziałam, muszę zdecydowanie lepiej rozegrać kwestię żywienia. Jeszcze przed zawodami rozplanowałam sobie kilometrażowo i czasowo, kiedy i co powinnam spożywać. Pierwszy punkt żywieniowy na trasie biegowej był na około 3. kilometrze i każdy kolejny mniej więcej w takim samym odstępie. Oprócz tego dwie kurtyny wodne. Pod tym względem organizatorowi należą się brawa. Co prawda nie było palącego słońca, ale wysoka temperatura i ogólna duchota dawały wszystkim się we znaki. Kibice na trasie jak zwykle nie zawodzili. Plakaty, wuwuzele, gwizdki, "przebierańce" - to wszystko można było i usłyszeć i zobaczyć. Oczywiście nie zabrakło też słynnego GARNKA MOCY, który skończył z dziurą na dnie :)

Meta - wbiegam z czasem 5h:02m:40s.


A tak liczyłam, że w końcu zobaczę czwórkę z przodu. Jednak uczucie ospania i niemocy na rowerze przyczyniło się do tego, że muszę jeszcze poczekać na złamanie pięciu godzin. Zawody kończę jako druga zawodniczka w amatorkach, a 1. w kategorii wiekowej. Łącznie jestem 107. na 560. zawodników, którzy ukończyli dystans 1/2 IM. Na sam koniec organizator zaserwował nam totalny "burdel" jeśli chodzi o dekorację zawodników. Według harmonogramu powinno się odbyć o godzinie 18 (pierwotnie w harmonogramie była godzina 20), po czym wszystko się opóźniło do godziny około 19:40. Pomimo pytania się wolontariuszy czy ochroniarzy, nikt nie był w stanie udzielić odpowiedzi, jaki jest plan.

Niby jestem zadowolona z wyniku, ale czegoś mi brakowało. Nie mam takiego uczucia całkowitego spełnienia - wszystko ok, ale jest niedosyt. Już do Poznania jechałam z nastawieniem, że to nie będą zawody, które dobrze zapamiętam. Ciągłe zmiany harmonogramów, zmienione trasy i ogólny nieład jeśli chodzi o organizację, negatywnie wpłynęły na moją opinię co do Challenge Poznań. Po samych zawodach większość zawodników nie zostawiła na organizatorach suchej nitki. Wielu wylało wiadra "pomyj" stwierdzając, że już nigdy w Poznaniu nie wystartują. Rozumiem, że zdarzają się wpadki, niedociągnięcia i problemy w organizacji tak wielkiej imprezy, ale jeżeli zobowiązują się do zrobienia zawodów pod logiem Challenge Family, to takie kwiatki nie powinny mieć miejsca. Choć zapisując się na te zawody zakładałam, że będę tam startować przez kolejne lata, moje zdanie zmieniło się jeszcze przed zawodami. Sorry Challange Poznań - nie zobaczycie mnie tam przez dłuuugie lata.

poniedziałek, 18 lipca 2016

Na swoim podwórku - relacja z Bydgoszcz Triathlon 2016


Bydgoszcz Triathlon już jako ubiegłoroczny debiutant, bardzo wysoko postawił poprzeczkę w kwestii organizacji. Choć moja kariera triathlonowa nie jest długa i nie miałam przyjemności startować w wielu miejscach, to wydaje się, że niczym nie odbiega od imprez najwyższej rangi. W porównaniu do ubiegłego roku wydawać się mogło, że lepiej już być nie może, a jednak. Organizatorzy zdecydowanie nastawiają się na "dopieszczanie" zawodników, co udowodnili również i w tym roku. W porównaniu do ubiegłego roku, zawody zostały rozegrane w dwa dni: 1/8IM w sobotę, a w niedziele 1/4IM. Z perspektywy zawodnika jest to super rozwiązanie, gdyż ogranicza możliwość draftingu (choć nie zupełnie wyeliminowało), ale dla pozostałych użytkowników bydgoskich dróg (patrz: kierowców) - niekoniecznie. Wiadomo, hejt w stosunku do ludzi aktywnych fizycznie, zwłaszcza tych startujących na drogach publicznych, znajdzie się zawsze. Wystarczy poczytać w Internecie niektóre komentarze, ale w sumie po co się denerwować :) 

Dwa dni rywalizacji podczas Bydgoszcz Triathlon to idealny sposób na "rozładowanie" strefy zmian. W ubiegłym roku nie było źle, ale w związku z licznymi przebudowaniami w okolicach Ronda Toruńskiego, a przez to zablokowaniem parkingów przy Hali Łuczniczki, cała strefa zmian została
Tegoroczna strefa zmian.
przeniesiona "indoor's", czyli na płytę hali sportowej. Pierwszy raz w życiu się z czymś takim spotkałam - strefa zmian w pomieszczeniu klimatyzowanym. W związku z tym, strefa zdejmowania pianek została wyznaczona jeszcze przed budynkiem, aby nie zalać parkietu. W pierwszym momencie jak przeczytałam o takim rozwiązaniu podczas zawodów, wydawało mi się to nieco skomplikowane. Na szczęście się tylko wydawało. W rezultacie tranzycja z pływania do części rowerowej poszła naprawdę sprawnie. Jedyną rzeczą, do której się mogę przyczepić to to, że było mało miejsca pomiędzy rzędami. Miałam przypadek, że chciałam wybiegać z rowerem ze strefy zmian, a Pan, który był wolniejszy, po prostu mnie przyblokował. Nic wielkiego się nie stało, ale takich sytuacji jak moja na pewno było więcej (zwłaszcza u tych, którzy mieli swoje stanowiska w środku strefy zmian). Zdecydowanie lepiej mieli Ci, którzy byli ulokowani w skrajnych miejscach, jak np. pierwszy rząd. Myślę, że jest to coś, and czym organizatorzy mogą popracować następnym razem.

A wracając do samego przebiegu zawodów...
Start na 1/4 IM odbył się w niedzielę. Blisko 1000 zawodników, którzy byli zapisani na ten dystans, zostali podzieleni na sześć fal startowych, aby bezpiecznie przeprowadzić zawody. Inną kwestią jest to, że rzeka Brda, na której została przeprowadzona część pływacka, nie pomieściłaby takiej ilości ludzi na raz. Nawet przy 200 zawodnikach w pierwszej fali był niezły "kocioł".

Start, godzina 10:00 - moja fala. 

Wyjście z wody
Ustawiłam się mniej więcej po środku "toru", ale bardziej z przodu. Nie wiem czy to była dobra decyzja, ale tyle razy co zostałam podtopiona, to chyba w całej mojej karierze triathlonowej nie doświadczyłam. No i do tego kopniak w twarz, aż mi gogle z oczu spadły. Jak już słynna "pralka" się uspokoiła, a towarzystwo rozpłynęło się po całej szerokości Brdy, można było zacząć płynąć swoim tempem. Druga część etapu pływackiego była zdecydowanie lepsza w moim wykonaniu. I to nie ze względu na to, że płynęłam z prądem, ale dlatego, że mogłam się w końcu "wyciągnąć" Z wody wybiegłam druga (żadna niespodzianka, choć myślałam, że jest gorzej). W miarę sprawna zmiana na rower i jadę.

Na początek - podjazd pod Aleje Jana Pawła II. Jeszcze przed zawodami słyszałam, jak jeden z zawodników ubolewał nad trudnością tejże górki. Z mojej perspektywy to po prostu urozmaicenie trasy kolarskiej. Co więcej, zaczynam się utwierdzać w tym, że lubię podjazdy, pomimo że do najlżejszych nie należę. A kiedy widzę, że mogę jechać na równi z mężczyznami, to tym bardziej sprawia mi to satysfakcję. :) Od początku czułam moc na rowerze. Długie godziny spędzone na trenażerze w zimę zaczęły procentować. Cel był jeden - maksymalnie zmniejszyć dystans do pierwszej zawodniczki. Kończąc pierwsze okrążenie moja średnia prędkość wynosiła około 37km/h. Już prawie zawracam na drugą pętle, a tu... Zaraz, zaraz. Co ja widzę? Prowadząca kobieta na wyciągnięcie ręki. Tego to ja się nie spodziewałam, prędzej gonienia podczas biegu. Po raz kolejny podjazd pod Al. JP II i prowadzę. Tempo jeszcze utrzymywałam do około 33. kilometra. Później nieco zluzowałam, aby zachować więcej sił na etap biegowy. W ten sposób moja średnia wyniosła 36,34km/h, a dystans 45 kilometrów pokonałam w czasie 1 godziny 14 minut i 18 sekund.

Mój pilot i ja :)
Etap biegowy - ze strefy zmian wybiegam po 2 minutach i 19 sekundach. Widzę grupę ludzi usytuowaną na belce oddzielającą strefę zmian od trasy biegowej i słyszę: "Czy to jest pierwsza dziewczyna? Hmm.. Chyba tak". Za chwilę patrzę, a to był mój pilot (którego bardzo serdecznie pozdrawiam). Nie mogłam trafić na lepszego człowieka, z którym mogłam przebiec trasę. Choć nie musiał pilnować trasy, to miło było z kimś porozmawiać w trakcie biegu. A na dodatek motywował ludzi na trasie do kibicowania. Kolejną rzeczą, która została poprawiona w stosunku do ubiegłego roku to zwiększona ilość bufetów na trasie biegowej (było ich aż trzy). Także gratulacje dla organizatorów - w tym aspekcie nie można było narzekać.

Po pierwszych 5 kilometrach wiedziałam, że po etapie rowerowym miałam około 40 sekund straty do kobiety, która startowała w drugiej fali (Ewa - jesteś nie do zatrzymania na rowerze). Paniki z mojej strony nie było, ponieważ wiedziałam, że miałam spory zapas sił. Tak naprawdę, nie chciałam iść "na calaka". Myśl, że następne zawody mam za dwa tygodnie i to na dwa razy dłuższym dystansie, hamowała moją wewnętrzną chęć zwiększenia tempa. Znając swoją konkurencje oraz kalkulując czasy, stwierdziłam, że utrzymanie równego tempa powinno wystarczyć, aby wygrać.

Wpadam na metę - mój czas 2:25:49. Jestem zadowolona, bo nie kosztowało mnie to aż tyle sił. Teraz tylko czekałam, czy moje kalkulacje się sprawdzą (w końcu konkurencja nie śpi, a dziewczyny są mocne). Zanim jednak doczekałam się kolejnej zawodniczki na mecie, zostałam zatrzymana i przepytana przez kilku reporterów. Takiego zainteresowania moją osobą jeszcze nigdy nie doświadczyłam, ale było to niezmiernie miłe. Koniec końców, mój czas okazał się najlepszy wśród kobiet. Na drugim miejscu uplasowała się Ewa Urbańska z czasem 2:27:36, a trzecia była Magdalena Lenz (2:28:58). Wśród panów tryumfował Sylwester Swat, pokonując dystans w czasie 1:59:26, wyprzedzając Marcina Koniecznego (2:02:05) i Bartłomieja Pawełczaka (2:02:33).
Zwycięzcy kategorii OPEN na 1/4IM

Podsumowując: mój czas jest zadowalający. Z tego, co się dowiedziałam, to trasa etapu biegowego była o 1,5km dłuższa niż w ubiegłym roku (tym razem była ona poprawnie wymierzona). W związku z tym, wychodzi na to, że jestem mocniejsza niż w roku ubiegłym. Co więcej, cieszy mnie, że obroniłam miejsce uzyskane w poprzednim roku i tym samym podkreśliłam moją pozycję wśród amatorów triathlonu.

A już za niedługo Challenge Poznań i walka na dystansie 1/2 IM.

czwartek, 23 czerwca 2016

Zaczynamy, czyli sezon 2016 uważam za otwarty - relacja z Triathlon Charzykowy

Minęły już prawie dwa tygodnie, emocje opadły, a ja w końcu zebrałam się, aby co nieco napisać, jak rozpoczął się mój sezon.

W drugi weekend czerwca (tj. 11-12) odbyły się drugie z cyklu Enea Tri Tour zawody - Triathlon Charzykowy. Charzykowy to piękna, nadjeziorna miejscowość położona w sercu Borów Tucholskich. Wybierając zawody w Charzykowym kierowałam się zarówno odległością od Bydgoszczy oraz dobrymi opiniami z ubiegłego roku, kiedy to Triathlon Charzykowy debiutował w kalendarzu triathlonowym. Ilość pozytywnych odzewów od zawodników, którzy byli w ubiegłym roku, pozytywnie wpłynęło na moją decyzję, aby wziąć w nich udział. Co do dystansu, który wybrałam, czyli tzw. "połówka"... No cóż, chciałam się rzucić na głęboką wodę i rozpocząć sezon "z pompą".

W Charzykowym stawiłam się w piątek, gdzie wszyscy przybyli zostali przywitani silnym i chłodnym wiatrem oraz deszczem. Od razu przypomniały mi się ubiegłoroczne zawody w Przechlewie, gdzie przez cały dzień podczas dystansu olimpijskiego była ulewa i przeszywające zimno. Nawet sami organizatorzy przesunęli godzinę otwarcia strefy zmian, aby wstawić rowery, ze względu na bezpieczeństwo. Mentalnie zaczęłam się przygotowywać na powtórkę pogody z Przechlewa. Jako, że jeszcze nigdy nie byłam w Charzykowym, po odbiorze pakietu startowego, udałam się na przejazd trasy rowerowej. Pierwsze wrażenie - trasa bardzo kręta i pagórkowata, co oznacza częstą zmianę przerzutek. Po lekkiej przejażdżce, przebiegłam kawałek trasy biegowej, która była zlokalizowana wzdłuż linii brzegowej. Generalnie, zapowiadała się ciekawa trasa. Wieczorem relaks: carboloading, oglądanie meczu otwarcia Euro 2016, a później wcześnie do łóżka, gdyż dopiero rano miałam zamiar wstawić cały sprzęt do strefy zmian.

Sobota, 11 czerwca, godz. 7:00.
Pobudka. Pomimo, że wszystko co potrzebne do strefy zmian przygotowałam wieczór wcześniej, to jeszcze raz sprawdziłam, czy na pewno niczego nie zapomniałam. Dystans pomiędzy miejscem noclegowym a strefą był na tyle krótki, że spokojnym spacerem przeszłam w 10 minut pieszo. Wybiła godzina 8:00, a z nią start dystansu sprint. Od razu było widać, że rozbieg w wodzie jest naprawdę długi (praktycznie do końca pomostów), co nie jest moją mocną stroną. Po prostu lubię od razu płynąć, ale wyboru nie było. Start na dystansie 1/2 IM był zaplanowany na godzinę 11:00, więc miałam sporo czasu na odpoczynek i skupienie się. Jeszcze przed odprawą techniczną, która była zaplanowana na 10:20, mała kontrola w strefie zmian, czy wszystko jest w porządku ze sprzętem.

11:00 - Start.
Nawrot na etapie
pływackim
Tak jak przypuszczałam. Długi rozbieg w wodzie nie zadziałał na moją korzyść. Zaraz po rozpoczęciu pływania wpadłam w "pralkę". Jak już ustabilizowałam rytm pływania, to dwóch szanownych panów wzięło mnie w "kleszcze" i ni jak nie było szans przedarcia się przez nich.
Pozostało nieco skorygować kurs i minąć ich bokiem. Pierwsze okrążenie w wodzie i słyszę: "Jesteś czwarta". No to zwieram swoje "cztery litery" i płynę dalej. Coś mi nie idzie. Niby siły mam, ale ciągle nie mam tego poczucia, że jest dobrze. Co chwilę traciłam poprawny kurs. Wybiegam z wody i co słyszę: "Jesteś piąta!". No żesz... Tak źle to jeszcze nigdy nie było podczas etapu pływackiego. Już myślę, że to po prostu nie mój dzień. Z tej złości na samą siebie, starałam się jak najszybciej "przelecieć" przez strefę zmian i tutaj udało mi się minąć jedną zawodniczkę. Wskakuję na rower i myślę, że jeszcze tylko trzy przede mną, Cztery minuty straty do pierwszej kobiety. Całkiem sporo, żeby to odrobić na rowerze, ale cisnę do przodu.

Wybieg na trasę kolarską
Nagle coś we mnie "kliknęło". Frustracja i niezadowolenie po fatalnym etapie pływackim, przerodziła się w euforię ścigania. Czułam, że moja noga "podaje", że mogę spróbować zawalczyć o pierwsze miejsce. Nie wiedziałam, jak inne zawodniczki, które już były na trasie rowerowej, się sprawdzają. Postawiłam wszystko na jedną kartę - gonię je jak tylko się da. Byłam zszokowana, gdy widziałam z jaką łatwością idą mi podjazdy, że mogę z mężczyznami jechać prawie na równi.
Ok. 44km trasy kolarskiej
Niesamowicie było motywujące, gdy oni krzyczeli mi, że mam dać z siebie wszystko, że jestem mocna. I czułam się mocna, choć wiedziałam, że nie jest to mój szczyt formy. Jeszcze przed 10. kilometrem przegoniłam ostatnią z trzech kobiet, które były przede mną po etapie pływackim.
Z czterech minut straty, wyszłam na powadzenie i po etapie rowerowym miałam około 15 minut przewagi. Niby dużo, ale wiedziałam, że mam dobrą biegaczkę za sobą, która będzie mnie goniła. Po prostu musiałam wytrzymać do mety. Pierwsze 10 kilometrów biegło się dobrze, lekko, bez większego spięcia. Popełniłam jednak ogromny błąd - po rowerze nic nie zjadłam. Miałam żel ze sobą, ale zupełnie nie czułam głodu, siły też miałam, aż już było za późno i zaczęło mi odcinać prąd. 7 kilometrów do mety było męką, a ostatnie 3 kilometry istnym koszmarem. Na przemian w głowie tłukły mi się myśli: "zaraz zacznę iść, mam dość przewagi", "nie, to wbrew moim zasadom, biegnij dalej, byle do mety". Nogi kompletnie odmawiały posłuszeństwa. Kolana wyginały się w drugą stronę. Nic nie pomogło, że sięgnęłam po żel. Było po prostu za późno. W tej kwestii totalnie zawaliłam sprawę. Mam nauczkę na przyszłość. W końcu człowiek uczy się na błędach.

Wpadam na metę.
5 godzin 2 minuty i 18 sekund. 
Nie mam siły stać na nogach, więc klęczę. Choć ból jest spory to czuję radość, że sezon rozpoczynam "z przytupem". Czas mnie zadowala i napawa optymizmem, że bariera pięciu godzin jest do złamania jeszcze w tym sezonie, jeśli nie nabawię się kontuzji. Niespełna pięć minut po mnie przybiega druga kobieta (Agnieszka Pelc-Wanielista), a nieco ponad kwadrans po mnie trzecia (Anna Peterek). Wśród panów, z przewagą ponad pięciu minut, wygrał Bartosz Banach (4:10:36) nad Bartłomiejem Pawełczakiem i Leopoldem Kaftanskim.


Organizacja zawodów na "piątkę". Jedynie do czego mogłabym się przyczepić to to, że na trasie rowerowej drugi punkt żywieniowy był usytuowany pod górkę, ale nie było to coś, co mogło zaważyć na ogólny pozytywnym wrażeniu co do zawodów. Atmosfera doskonała, wolontariusze na trasie jak zwykle nie zawiedli, pozostali kibice - niezastąpieni. Triathlon Charzykowy jest zdecydowanie mocnym punktem cyklu Enea Tri Tour, który warto uwzględnić w kalendarzu na następny rok.

sobota, 28 maja 2016

Bieganie - czyli każda osoba to inna stopa

Nigdy nie uważałam się za eksperta od biegania i zawsze twierdziłam że bieganie jest moją piętą Achillesową i sprawia mi największe problemy. Od najmłodszych lat nie mogłam przekonać się do treningów stricte biegowych ponieważ bardzo mnie męczyły. Na słowa "długi trening biegowy" od razu robiłam się chora. ;-) Niestety przez unikanie tej dyscypliny sportowej zaczęły pojawiać się braki techniczne. Nastawienie to musiało się zmienić zwłaszcza kiedy postanowiłam spróbować sił w triathlonie – nie dość, że najmniej lubiana część całej triathlonowej układanki, to jeszcze na końcu.

Na początku przygody z triathlonem nie przykładałam za dużej uwagi do tego, co nosiłam na nogach, podczas biegu. Miałam stare buty treningowe (pamiętające czasy wioślarstwa), więc myślałam, że to wystarczy. Nie czułam potrzeby inwestowania w obuwie za setki złotych, po to, żeby pobiegać w nich parę miesięcy i raz na zawodach. Niestety nic bardziej mylnego. Miłość do triathlonu kwitła, treningów było coraz więcej, no i w końcu doigrałam się kontuzji kolan. Na początku myślałam, że to normalne, gdyż już od najmłodszych lat wioślarskich miałam problemy z kolanami, więc zaciskałam zęby i trenowałam dalej. Z czasem ból stał się na tyle nie do zniesienia, że postanowiłam iść do ortopedy sportowego. Ten zalecił mi zastrzyki w kolana i rehabilitacje. Ciekawe, że nikt z nas, ani ja ani lekarz, nie pomyślał, że to może być z powodu złego obuwia.
Podążając tym tropem zaczęłam szukać w internecie, jakiego obuwia używają inni i stwierdziłam, że w takich butach jakie mam obecnie to daleko nie dobiegnę. Nie chcąc za bardzo szaleć i inwestować od razu w buty po 400 - 500 złotych, postanowiłam poszukać czegoś w dobrej jakości, za rozsądną cenę i cieszącego się dobrymi opiniami. 

Pierwszy start w Jomach pdczas VTV,
Nieporęt 2014
Tak trafiłam na Jomę Marathon R4000. Joma - brzmi tanio? Owszem, zapłaciłam za nie około 100 złotych, ale czy to oznacza że są złe i od razu należy je skreślić z listy? Tutaj mogę polemizować z tymi, co tak uważają. Choć na początku byłam dość sceptycznie do nich nastawiona to po pierwszym biegu zmieniło się całkowicie. Miałam wrażenie jakbym wcale nie miała butów na stopach. Były bardzo lekkie (producent podaje wagę 205 g), giętkie, ale z dobrą amortyzacją, co pozwoliło mi na używanie ich zarówno na zawodach, jak i podczas treningów.
Według mnie nie marnuje się w nich dużo energii, a wręcz można powiedzieć, że są one bardzo dynamiczne. Idealnie sprawdzają się zarówno na biegi krótko i długodystansowe. Z mojej perspektywy, amatora, spisały się idealnie. Niewielkie problemy pojawiają się jedynie przy mokrej nawierzchni, zwłaszcza np. na pasach dla pieszych, gdzie przyczepność podeszwy do podłoża zostaje nieco zachwiana. Myślę jednak, że przy takim tempie jakie mam ja (ok. 5:00-4:30/km) nie stanowi to dużego utrudnienia. Dodatkową zaletą tych butów jest również to, że są wąskie, co przy moich stopach jest niebywałym plusem. 


Jako, że buty zaleca się wymieniać co jakieś 800 - 900km (choć myślę, że jest to nieco zniżona ilość kilometrów), to postanowiłam poszukać czegoś innego, spróbować innych marek. Tym razem wybrałam Asics Gel Zaraca 2 – kolejne buty, na które nie wydałam „milionów”, ponieważ udało mi się je kupić za niespełna
Asics Zaraca 2 podczas Triathlon Borówno-Bydgoszcz 2015
120 złotych na promocji w sklepie internetowym Sport Guru
Stwierdziłam, że skoro szukam butów i nie jestem specem od odpowiedniego doboru obuwia, to nawet jak nie będą pasowały taka cena nie "zaboli" mojego portfela jak modele warte 300 czy 400 złotych (tak tak, wiem, według opinii niektórych powinnam się udać do profesjonalnego sklepu biegowego). Uważam, że marka Asics mówi sama za siebie, ponieważ zwycięża ona z innymi markami w statystykach sprzętowych podczas Ironman Kona.

Przy zakupie kolejnej pary byłam nastawiona pozytywnie i się nie zawiodłam. Buty, które według producenta są przeznaczone do stopy naturalnej lub lekko supinującej, mogłyby się wydawać, że będą twarde. Ku mojemu zdziwieniu było zupełnie na odwrót. Są miękkie, posiadają jednocześnie dobrą amortyzację i relatywnie małą wagę (ok. 210 g rozmiar 42 damski) co daje wrażenie lekkości i sprężystości. Drop 10mm lekko wymusza bieganie z palców, co zdecydowanie działa na korzyść takich laików biegowych jak ja. W Asics Gel Zaraca 2 nie ma na pewno problemu z przyczepnością do mokrego podłoża, tak jak to było w Jomach, a dodatkowo dobrze spisują się zarówno na twardych nawierzchniach, jak i szutrowych. Przebiegałam w nich wszystkie zawody w sezonie 2015 oraz mnóstwo treningów i nie mam do nich jakichkolwiek zastrzeżeń. Doskonale dopasowują się do stopy, a w warunkach deszczowych nie przemakają. 

W tym roku również zdecydowałam się pozostać przy marce Asics i postanowiłam zaopatrzyć się w nowszy model Zaraca 3, czyli tak naprawdę odświeżoną „Dwójkę”. Nie przebiegłam w nich jeszcze dużo kilometrów, ale jak na razie nie mogę na nie narzekać. Myślę, że jest to kwestia rozchodzenia/rozbiegania, trochę otarć na początku, a potem powinno być ok. Podobnie jak w poprzedniej wersji, model ten waży 210 gram i posiada wkładki żelowe, zastosowane w newralgicznych miejscach (podeszwa środkowa), tak, aby zapewnić optymalną amortyzację.
Asics Zaraca 3 ze sznurówkami elastycznymi firmy Zone3.



Być może mój wybór obuwia nie jest na tyle wysublimowany na kanony triathlonowe, gdzie górują najdroższe możliwe sprzęty i akcesoria, ale zawsze wychodziłam z założenia, że pianka triathlonowa sama nie popłynie, rower sam nie pojedzie, a buty same nie pobiegną. Owszem, ma to nam pomagać osiągać jak najlepsze wyniki, ale czy ma się równać ze ogromnymi wydatkami? Moja odpowiedź brzmi: Nie. Dlatego nie pozostaje mi nic innego jak tylko płynąć, jechać, biec i jak najszybciej dotrzeć do mety. :)


środa, 13 kwietnia 2016

Pływanie - największa bolączka triathlonistów?

Tym razem mój najnowszy post chciałabym poświęcić pływaniu.
Wydaje mi się że przez wielu z Nas ta część tritahlonu bywa niedoceniana czasem wręcz lekceważona. „No, bo cóż może być skomplikowanego w pływaniu”. Muszę przyznać, że ja myślałam podobnie.


Jestem samoukiem, ale mimo wszystko WYDAWAŁO mi się, że jestem w tym całkiem niezła. Mój początek z pływaniem rozpoczął się, kiedy to w parku wodnym na Antałówce w Zakopanem, po prostu rzuciłam się na głęboką wodę w basenie, będąc w pełni świadoma poziomu wody (w ogóle nie sięgałam stopami dna). Nie utonęłam, ale... Nikt mi nie pokazał jak powinnam pływać, przecież wystarczy machać rękoma, coś tam nogami i przesuwać się do przodu. Niby żadna filozofia, ale dopiero zaczynając moją przygodę z triathlonem uświadomiłam sobie, jak spore mam braki w pływaniu.
Choć na początku myślałam, że to bieg jest moją kulą u nogi, to po przeanalizowaniu swoich wyników, stwierdziłam, że jeśli mam gdzieś "urywać" minuty, to muszę się skupić na poprawie techniki pływania. W ramach postanowień noworocznych, zapisałam się na lekcje pływania na pobliskim basenie. Szczerze mówiąc [a w zasadzie to pisząc ;)] to poszłam tam zupełnie „w ciemno” licząc, że poznam osobę, która rozpozna co robię źle i pomoże mi je poprawić. Po raz kolejny zaufałam intuicji, która w większości przypadków nie zawodzi.



Pierwsze zajęcia z trenerem pokazały, że popełniam więcej błędów niż myślałam i czeka mnie sporo ciężkiej pracy oraz niesamowitego skupienia, aby poprawić technikę. Po pierwszych zajęciach dostałam zakwasów w miejscach, w których nawet nie sądziłam, że mogą one występować, ale zacisnęłam zęby i walczyłam dalej (Robert - wielkie dzięki za motywowanie mnie w ciężkich chwilach na treningach). Po miesiącu pracy nad techniką i poprawianiem ułożenia w wodzie, zrobiliśmy pierwsze pomiary na odcinkach stumetrowych. Wyniki nie były złe, ale do założonego celu było jeszcze daleko. Kolejne 1,5 miesiąca pracy pod okiem trenera spowodowały niemały progres. Na dystansach 100-metrowych poprawiłam się o 10 sekund co było nie dla mnie sporym progresem i przyniosło wiele satysfakcji. Teraz muszę już tylko wykorzystać całą zdobytą wiedzę podczas pływania w akwenie otwartym oraz popracować nad szybkością, aby nie zatracić wyuczonej techniki.
Sprawdzenie rezultatów będzie możliwe dopiero podczas zawodów, ale już dziś chciałabym podkreślić jak ważne jest pływanie, w triathlonie i nie powinno być ignorowane. Uważam że powinno ono być traktowane na równi z rowerem i biegiem

Trening podczas wykładu
"Pływanie w triathlonie"
Uczęszczając na wykład z "Pływania w triathlonie" w Warszawie organizowanym przez Bydgoszcz Triathlon, jeszcze bardziej się w tym przekonaniu utwierdziłam. Wykład prowadzony przez Mariusza Wędrychowicza (przyp. trener pływania, który od kilku lat również zajmuje się organizowaniem warsztatów dla triathlonistów), podkreślił fakt, jak wielu z nas ignoruje trening pływacki, co jest ogromnym błędem. Podczas pierwszego etapu w triathlonie możemy wiele zyskać, jak również bardzo dużo stracić. 



Przez trzy miesiące nauczyłam się, że pływanie to nie szybkie i bezmyślne machanie rękoma czy nogami, ale ekonomiczne wykorzystywanie swojej siły w wodzie przy jak najmniejszej stracie energii.
No cóż... Człowiek się uczy całe życie. Ja w tym roku nauczyłam się pływać. W końcu lepiej późno niż wcale.    ;)

poniedziałek, 29 lutego 2016

O regeneracji, czyli jaki wpływ na naszą formę ma odpowiednia długość snu, odnowa biologiczna i kompresja

Treningi treningami, ale bardzo ważnym elementem (jak nie najważniejszym) w całym łańcuchu naszych przygotowań jest przede wszystkim prawidłowy odpoczynek. Cóż z tego, że trenujemy ciężko, praktycznie katujemy się na treningach, jeżeli nasz organizm nie ma szansy na regenerację. Zamiast pozytywnych efektów, będą one wręcz odwrotne. Uwierzcie mi, gdy czujesz, że brak Ci sił na zrobienie treningu, a mimo to chcesz zrobić trening, to tylko możesz pogorszyć swoją formę zamiast ulepszyć. W takim przypadku najlepszym rozwiązaniem jest odpuszczenie treningu, aby się zregenerować i nabrać nowych sił. Jeżeli jednak zdarza się wam zbyt często odczuwać zmęczenie, to coś robicie nie tak, a dokładnie - za mało czasu poświęcacie na odpowiedni odpoczynek.


Czym w takim razie jest odpowiedni odpoczynek?

Podstawą jest przede wszystkim sen, a właściwie jego długość. Przy intensywnym obciążeniu treningowym, 8 godzin to jest absolutne minimum. Sama muszę przyznać, że jest to trudne, kiedy to
trzeba chodzić do pracy, robić treningi, zająć się domem. Po prostu doba jest za krótka. W moim przypadku, kiedy normalnie mam jeden trening dziennie, to śpię około 7 godzin dziennie (w zasadzie to nawet krócej). Czas snu wydłużam, kiedy trenuję 2-3 razy dziennie, najczęściej korzystając też z drzemek w trakcie dnia pomiędzy treningami. Takie półgodziny czy nawet godzina snu w czasie dnia działa na mnie bardzo regenerująco i od razu mam więcej energii na kolejnym treningu. Kiedy czuję, że mój "kryzys" może wkrótce nadejść, to wręcz rzucam prawie wszystko (oprócz przygotowań posiłków na następny dzień), aby iść szybciej spać (czasami bywa, że po 21:30 nie odbiorę telefonu, ponieważ już śpię). Po prostu wiem, że jak się przeciągnę ze zmęczeniem to łapię od razu jakieś przeziębienia, itp. 

Kolejny element naszej regeneracji to odnowa biologiczna, a w tym masaże.

Już za czasów wioślarstwa wpojono mi do głowy, że odnowa biologiczna jest bardzo ważna, gdyż przyspiesza proces regeneracji organizmu. Pamiętam, jak zawsze w sobotę po długim treningu mieliśmy sesje w saunie fińskiej. Sauna nie ma za zadanie nas odchudzić, a pobudzić organizm do regeneracji. Panująca wysoka temperatura w saunie powoduje, że nasze naczynia krwionośne się rozszerzają (daleko właśnie wtedy widać nam więcej żył np. na przedramionach), krew zaczyna szybciej przepływać, a mięśnie się rozluźniają. Ważne, żeby pamiętać, że po każdej sesji (około 10 minutowej) w saunie, należy wziąć zimny prysznic. Taka "terapia" zimno-cieplna jest idealna, aby przyspieszyć regenerację zmęczonych mięśni.
Foam roller firmy Flexifit. Koszt ok. 50 złotych, a można uzywać kiedy się chce.
Innym sposobem może być również masaż. Choć tutaj trzeba się liczyć z dodatkowym kosztem (w przypadku sauny, jest ona zazwyczaj wliczona w pakiet na siłownię, jeżeli z niego korzystamy) w wysokości około 50 złotych za 30 minut masażu sportowego (ceny w Warszawie). Dlaczego masaż sportowy a nie klasyczny? Gdyż masaż sportowy skupia się na mięśniach, które były obciążone podczas treningu, a masaż klasyczny jest ogólnym masażem ciała (takie głaskanie ;) ). Dla ludzi z
mniejszym budżetem polecam coś co możecie sobie zafundować i z tego korzystać codziennie - foam roller. Bardzo proste, ale przydatne, każdemu kto trenuje. Taki roller można wykorzystywać zarówno do masażu przed treningiem jak i po. Sama korzystam z tego i widzę progres, gdyż nie łapią mnie kontuzje (odpukać jak na razie). Długie rolowanie stosuję na miejsca szczególnie obciążone, tzn. nogi i plecy. Kombinacji masażu na rollerze jest mnóstwo, ale ważne jest, aby nie stosować tego masażu na stawy, gdyż możemy je uszkodzić.


Ostatnimi czasy bardzo popularna stała się też kompresja.

Na rynku odzieży kompresyjnej jest mnóstwo marek takich jak Compressport, Royal Bay, CEP i inne, które oferują swoje produkty na praktycznie każdą cześć ciała. Czy kompresja działa? Tak, a na pewno działa pod względem psychicznym. Myślimy, że dzięki takim gadżetom będziemy szybsi, lepsi. Po prostu wmawiamy sobie. Jednak czy należy używać kompresji podczas treningów czy startów? Tego akurat nie wiem i chyba tak naprawdę nikt nie jest w stanie odpowiedzieć na to pytanie w 100%. Ja używam skarpet kompresyjnych po treningu oraz podczas podróży. Takie skarpety mają sprawić, że moje nogi nie będą puchły oraz będą szybciej się regenerowały po ciężkim treningu. Ucisk spowodowany przez skarpety prowadzi do tego, że mięśnie się rozluźniają, tętnice poszerzają, a krew przepływa szybciej, przez co moje nogi w krótszym czasie odzyskują swoje siły. Czy to wszystko mi pomaga osiągnąć lepsze wyniki? No cóż, muszę poczekać do pierwszych zawodów, aby zweryfikować rezultaty, ale wiem na pewno, że czuję się lepiej, szybciej się regeneruję.
Skarpety kompresyjne Royal Bay, które pomagają
zregenerować się po ciężkim treningu.

Wszystkie powyższe punkty są bardzo ważne, aby zbalansować treningi z odpoczynkiem. Bez tej równowagi nasze wyniki nie będą szły na tyle do przodu jak powinny, a na pewno nie będą odpowiadały wolumenowi przepracowanych godzin. Dlatego tak ważne jest poświęcenie odpowiedniej ilości czasu na pełną regenerację oraz połączenie tego ze zdrowymi posiłkami.

czwartek, 21 stycznia 2016

Nowy rok, nowe cele, nowe wyzwania

Miałam mały postój z napisaniem kolejnego postu, ale że nastał nowy rok, to wypada coś "skrobnąć". :)

Styczeń

Jak co roku o tej porze, w Internecie, na różnych portalach społecznościowych, aż się dwoi i troi od ambitnych planów na zmianę życia, motywacyjnych cytatów czy braniu udziału w "challengach". Od kilku lat zaobserwowałam tendecję, że styczeń, no i jeszcze połowa lutego są najbardziej obleganymi  przez ludzi miesiącami na wszelakich siłowniach, basenach czy innych takich. Tłumy ambitnych osób z noworocznymi postanowieniami próbują swoich sił. Prawdą jest, że tylko garstka z tych "noworoczniaków" wytrwa w swoich postanowieniach. Dlaczego tak się dzieje? Wielu się tłumaczy brakiem czasu, ale czy tylko niepracujący ludzie uprawiają jakiś sport? Wcale nie. Więc jak to jest?

Podajmy mój przykład. 
-16 stopni Celsjusza? Dla mnie to nie
problem, żeby zrobić trening.
Ja pracuję standardowo 8 godzin dziennie, jak trzeba to zostaję dłużej, a oprócz tego trenuję, przygotowuję posiłki codziennie, mam czas spotkać się z przyjaciółmi. Brak czasu jest tylko łatwą wymówką. To tak samo, kiedy ktoś postanawia odpuścić trening. Najczęstsze wytłumaczenie to, że jest nieodpowiednia pogoda. Bo pada deszcz, albo śnieg, bo wiatr za mocno wieje, bo jest za zimno. Według mnie nie ma złej pogody. Pogoda jest zawsze, tylko ludzką naturą jest szukanie bylejakiego pretekstu do poleżenia "do góry brzuchem". Muszę się przyznać, że baaaaaardzo rzadko zdarza mi się odpuścić trening i jak tylko to zrobię, to zawsze mam "kaca moralnego". Biję się wtedy z myślami czy jednak mogłam zrobić trening i jakie tego będą skutki. Jeżeli już się decyduję na dzień wolny to tylko dlatego, że jestem pewna, że trening w taki dzień może przynieść więcej problemów (zwłaszcza zdrowotnych) niż korzyści.

Mówisz, że zimno? 

Bluza ocieplana marki Sisu.
Idealna na zimową porę.
Od czego jest odzież termoaktywna czy też termiczna? Kto broni nam ubrać się "na cebulkę", w kilka warstw, rękawice, czapka zimowa i biegać? Wszystko zależy od chęci i odrobiny samozaparcia. No dobrze, to może pokrótce czym się różni odzież termoaktywna od termicznej.
Odzież termoaktywna cechuje się tym, że łączy ze sobą izolację z oddychaniem, lecz sama w sobie nie ogrzewa ciała. Taka odzież może być zarówno stosowana w zimie, jak i w lecie. Dobrze wentyluje, odprowadza pot, a zimą nie pozwoli doprowadzić do wychłodzenia. Natomiast odzież termiczna jest wykonana z wełny czy bawełny, więc ma za zadanie ogrzewać. Niestety, ten rodzaj stroju nie ma właściwości termoaktywnych, to znaczy, że jak będziemy się pocić, to zostanie on pod odzieżą i może doprowadzić do wychłodzenia. Dlatego też na samym początku należy się zastanowić, jaką aktywność będziemy wykonywać, aby odpowiednio dobrać rodzaj ubioru. Termoaktywna - podczas większej aktywności, a termiczna - podczas spaceru czy innych lżejszych czynności.

Skoro rozwiązaliśmy już kwestię ubioru, nie pozostaje nic innego niż popracowanie nad swoją motywacją i po prostu ruszeniem się z kanapy. Jeżeli nudzą Cię stale te same treningi, po prostu zmień je. Szukaj nowych rozwiązań, nowych ćwiczeń, zmieniaj tempo ich wykonywania i miejsce. A może po prostu dołącz do jakiejś zorganizowanej grupy. Dzięki temu inni Ciebie zmobilizują do dalszej walki ze swoimi słabościami. Poznasz nowych ludzi, którzy wywrą na Tobie na tyle pozytywne emocje, że będziesz chciał więcej. Dla mnie motywujące jest też wyobrażenie sobie wyniku końcowego, co chcę osiągnąć, jakiś wymierny cel. Dla jednych może to być wymarzona waga, dla innych czas w jakim chcą ukończyć triathlon.

Wiem, że znalezienie czasu jest czasami trudne, że po prostu po całym dniu jest ciężko do czegoś się jeszcze zmobilizować. Początki są zawsze trudne. Chcemy od razu mieć widoczne efekty, ale tak się nie da. Brakuje nam cierpliwości i tutaj chyba jest największy problem. Od wielu słyszałam: "Już miesiąc trenuje i nic. Nie widzę, żebym się coś zmieniała." Oczywiście, że nic nie będzie widać. Musi upłynąć minimum 3-4 miesiące, aby nasze ciało powoli adaptowało się do zmiany trybu życia. Cierpliwość jest kluczowa, a jak już zaczniemy zauważać rezultaty naszej ciężkiej pracy, motywacja do dalszego działania na pewno się zwiększy. I tak, jak mówi cytat poniżej: nie zatrzymujmy się w połowie. Jak się coś zaczęło, to trzeba to skończyć. Jak się powiedziało "A", to trzeba też powiedzieć "B". Weź głęboki oddech, głowa do góry i idź dalej. Efekty przyjdą i pomyśl, jak wiele satysfakcji Ci to przyniesie.