wtorek, 25 listopada 2014

Off season, czyli treningi zimą - pływanie

Podczas treningów zimą jesteśmy w większości uzależnieni od trenowania wewnątrz budynków, gdyż dni są coraz krótsze i nie każdy chce ryzykować biegając po ciemnym parku czy jeżdżąc po śliskich, mokrych jezdniach. Niektórzy mają ten komfort trenowania w ciągu dnia i tutaj problemu raczej nie ma. Niestety ja tak nie mam :(
Rano wychodzę do pracy kiedy jeszcze jest ciemno i wracam kiedy już jest ciemno. Tak więc większość moich treningów odbywa się tzw. "indoor".

Ten post chciałabym poświęcić jednemu z filarów w triathlonie, czyli pływaniu.
O tej porze roku jest niemożliwe, żeby pływać w otwartych akwenach (no chyba, że mieszka się w Kalifornii lub innym ciepłym rejonie), tak więc nie pozostaje nam nic innego jak okupować jakiś pobliski basen. Zima jest tym okresem, kiedy mamy szansę udoskonalić naszą technikę, wytrzymałość, a także siłę, która jest również bardzo potrzebna w pływaniu. Ci, którzy uważają, że ich technika potrzebuje porządnego podszlifowania, polecam zapisać się na kilka lekcji pływania pod okiem trenera, który "wyłowi" najpoważniejsze błędy i pomoże je poprawić. Osobom, które uważają, że ich technika jest dobra, również polecam skorzystać z chociaż jednej godziny treningu pod okiem trenera. Zawsze jest coś do poprawienia :) A jeszcze lepiej, gdyby ktoś Ciebie nagrał, np. kolega/koleżanka, współlokator, partner, to sam będziesz w stanie zweryfikować co robisz źle.
Jak już ustalimy czy nasza technika pływania jest dostatecznie dobra, proponuję popracować na siłą obręczy barkowej, czyli górnej części ramion, łopatek oraz klatki piersiowej. Dlaczego? A dlatego, że podczas długiego pływania w triathlonie (zwłaszcza przy dystansie 1/2IM i pełnego Ironman'a), silna górna część ciała może dać nam wiele korzyści. Podczas długich dystansów w tiathlonie, każde machnięcie ręką, każdy krok czy przyciśnięcie pedału od roweru może okazać się być na tzw. "wagę złota". Dlatego tak ważne jest wypracowanie sobie najbardziej optymalnych ruchów. Wbrew pozorom, dzięki dobrej części pływackiej można wiele zyskać nad przeciwnikiem. Tak na przykład, 5 minut straty podczas pływania jest trudniejsze do odrobienia niż na przykład podczas biegu. Dlatego też ja postanowiłam zainwestować w wiosełka pływackie Speedo Biofuse Paddles.

Zaraz po nowym zakupie był dzień na test. Pierwsze wrażenie: jakbym pływała w oleju, a właściwie jakbym wkładała ręce w olej. Opór zdecydowanie większy i przede wszystkim czuć, które mięśnie pracują. Wiosełka okazały się dobrym weryfikatorem czy moja technika  jest dostatecznie dobra. Choć na początku uczucie przy pływaniu w wiosełkach lub zaraz po ich zdjęciu jest co najmniej dziwne, to z każdym treningiem sama zauważam postępy. Oczywiście nie poświęcam całego treningu na pływanie w wiosełkach, ale to oczywiście zależy od indywidualnych upodobań. Ja staram się zrównoważyć treningi pływackie i po prostu dzielę trening na trzy części: rozgrzewka bez wiosełek - trening główny w wiosełkach - oraz szybkość/rozpływanie bez wiosełek. Średnio przez trening staram się przepłynąć około 1800-1900m.

Po trzech tygodniach używania wiosełek podczas treningów pływackich, mogę szczerze polecić Speedo Biofuse Paddles. Wykonane są z cienkiego tworzywa sztucznego, który jest zarówno twardy i sztywny, aby stawiać opór, oraz z drugiej strony elastyczny, aby dostosować się do dłoni. Cena (od 65-100 złotych w zależności gdzie kupujecie) jest relatywnie niska w stosunku do wykonania i skuteczności wiosełek.
Rada: Macie dobrą technikę, ale chcecie jeszcze coś poprawić? Polecam wiosełka pływackie. :)

środa, 29 października 2014

Zimowe przygotowania

Zima to chyba najważniejszy okres w przygotowaniach do następnego sezonu. I choć w kalendarzu mamy jesień, to za oknem coraz częściej widać, że zima nadchodzi wielkimi krokami. Jest coraz zimniej, dni są coraz krótsze co utrudnia nam ułożenie odpowiedniego planu treningowego (jeżeli już chcemy powrócić do treningów po odpoczynku). Ja osobiście obiecałam sobie, że cały wrzesień kolokwialnie „zalegnę na kanapie” i postaram się podreperować moje biedne kolana i zdrowie ogólnie. Wrzesień minął niezwykle szybko, ale nie ukrywam, że już w połowie tegoż miesiąca, moje nerwy były na skraju wyczerpania. Zwyczajna, że wszelkie stresy i emocje rozładowywałam na treningach, tym razem nie miały ujścia. Ale jakoś przetrwałam (o dziwo, choć niektórych byłam bliska pobicia J ). Tak więc przyszedł czas planowania treningów przygotowujących do sezonu 2014/2015.

Jako, że nie chcę jeszcze obciążać moich kolan, postanowiłam, że moją wydolność będę budować jeżdżąc na ergometrze wioślarskim. Może się niektórym wydawać to  śmieszne, ale pomyślcie – kiedy jechaliście ostatnio ponad godzinę bez przerwy na ergometrze? Nie wiesz, więc spróbuj. J
Po 10 latach wiosłowania mogę śmiało powiedzieć, że jazda na ergometrze angażuje każdą partię ciała, każdy mięsień, od nóg po kark. A jak jeszcze będziesz przy tym myślał co robisz, to i nawet głowę

W większości w klubach widzę, że ludzie nie jadą więcej niż 15 minut, ale uwierzcie, z każdym treningiem zwiększajcie czas treningu na ergometrze, a rezultaty przyjdą. Wioślarstwo jest sportem wytrzymałościowym, a każdy wioślarz wie, że jak przychodzi sezon zimowy, to ergometr musi być twoim najlepszym przyjacielem. Jeśli włączysz trening na ergometrze w Twój plan treningowy, gwarantuje – nie pożałujesz. Poza tym moje treningi również składają się z dwóch godzin pływania na basenie w tygodniu oraz od 2-4 godzin na rowerze stacjonarnym, bądź trenażerze tygodniowo oraz treningu siłowego.

Co do masy ciała (wagi), to uważam, że nie należy się przejmować, jeśli ona wzrośnie. Nie mówię tutaj o 10-20 kilogramach w górę, ale o lekkich wahaniach do 5kg. W moim przypadku organizm tak reaguje na zimę, buduje sobie „zapas” ciałka na zimne dni. Oczywiście staram się nie objadać, żebym nie miała problemów ze zrzucaniem wagi na wiosnę. Moje wahania wagi są też rezultatem, że nie biegam teraz regularnie, a raczej wcale. Po pierwsze, dlatego, że chcę aby moje kolana odpoczęły, a
po drugie, że jak już wracam z pracy to jest ciemno. Dla bardziej ambitnych, jeżeli nie mają dobrze oświetlonej drogi do biegania, polecam tak zwane „latarki-czołówki”. W taki sposób, możemy widzieć co jest na drodze gdzie biegniemy. Niestety nie dla wszystkich jest to komfortowe, ale to chyba kwestia przyzwyczajenia.







Nie mniej jednak, dla chcącego nic trudnego. Jak dobrze rozplanujemy sobie treningi, to na wiosnę będzie łatwiej, a tym bardziej na zawodach, które de facto są za niedługo J

czwartek, 25 września 2014

I po sezonie

I tak właśnie oficjalnie się skończył sezon triathlonowy w Polsce. Ostatnie zawody, jakie miały miejsce w Bieszczadach, czyli tak zwany „Zaporowy Maraton” zakończyły polski triathlonowy rok 2014. Dla mnie był to drugi rok przygody z triathlonem i chyba lepszego nie mogłam sobie wymarzyć (przynajmniej na drugi rok). Jak możecie przeczytać w moich poprzednich postach, startowałam w Brodnicy, Nieporęcie koło Warszawy, a na zakończenie dołożyłam dystans Half-Ironman w Borównie pod Bydgoszczą.


No to teraz trochę o Borównie…

Pierwszy raz startowałam na tym dystansie. Nie wiedziałam, czego mogę się spodziewać. Nie wiedziałam jak mam rozłożyć siły i czy jak zacznę tempem z 1/4IM to nie spuchnę. Ale co to by była za zabawa, jakby się nie zaryzykowało. Jeżeli chodzi o pogodę… to nie była ona ani zła, ani dobra. Fakt faktem, na pływaniu już na pierwszym okrążeniu moje dłonie i stopy poważnie odczuły dość niską temperaturę wody. Co wyjście dłoni z wody, próbowałam ocieplać dłonie dodatkowymi ściskami. Nie za wiele to dało, ale chociaż czucia do końca nie straciłam.

Muszę przyznać, że zanim wystartowaliśmy, dystans jednej pętli w wodzie (były dwie pętle po 950m na dystansie 1/2IM) wydawało mi się niesamowicie długie, ale przeżyłam. Równe tempo pływania pozwoliło mi przepłynąć dystans w 41 minut i 31 sekund, co dało mi drugą pozycję w kobietach a 65. ogólnie. Zdjęcie pianki jeszcze w dobiegu do strefy zmian i przekazanie jej moim rodzicom okazało się strzałem w dziesiątkę. 
Ominęłam kołchoz w samej strefie, więc zaoszczędziłam czas na spokojne założenie butów, kasku i okularów. Jednej rzeczy tylko nie przewidziałam. Pomimo optymalnej pogody, pęd wiatru podczas jazdy rowerem, zdecydowanie wychłodził mój organizm. Żadna ilość batonów czy napojów izotonicznych nie potrafiła tak naprawdę zmusić mojego ciała do jeszcze mocniejszej pracy. Na pomoc udali się moi najlepsi kibice, czyli rodzice, którzy mieli w pogotowiu koszulkę z długim rękawem (de facto pożyczonej od koleżanki, która również kibicowała mi na trasie, ponieważ mojej nie mogli znaleźć wśród stosu innych rzeczy w plecaku). Cóż to była za ulga, kiedy ją założyłam. 
Lekcja na dystans Half-Ironman (z mojej perspektywy): kiedy pogoda jest niewyraźna, lepiej ubierz długi rękaw, ponieważ lepiej żeby było Tobie za ciepło niż za zimno. Zawsze możesz przecież podwinąć rękawy bądź ściągnąć koszulkę.

Po zdecydowanym ociepleniu organizmu, byłam gotowa na bieg. Mój timer, czyli tata, po rozpoczęciu biegu powiadomił mnie, że mam 7.minut straty do pierwszej dziewczyny. Szybkie oszacowanie sił, wyrównanie tempa i pogoń za pierwszym miejscem w kobietach. Każdy doświadczony triathlonista powie, że wygrywa się z równego tempa, i tylko ta myśl trzymała mnie w gonitwie (dziękuję wszystkim, którzy mi to uświadomili). Dzieliły mnie trzy pętle biegowe od ukończenia dystansu, który był moim celem w tym sezonie. Na końcówce pierwszej pętli zmniejszyłam różnicę do 2 minut, a początek drugiej pętli tylko 1 minuta dzieliła mnie od miejsca, które istniało tylko w moich marzeniach. Ta informacja nakręciła mnie jak nigdy i wiedziałam, że nie odpuszczę pomimo zmęczenia. Wystarczył kontakt wzrokowy i była to tylko kwestia czasu. Drugą pętlę kończyłam już prowadząc w kobietach.



Prowadzenia nie oddałam i zakończenie sezonu w Bydgoszczy, wygrywając dystans Half-Ironman w kobietach w czasie 5 godzin i 43 minuty, pozwoliło ziścić marzenia, które tylko istniały w moich snach. Mimo to, pozwoliło mi to uwierzyć w siebie, że ciężka praca, wyrzeczenia, pasja i własna determinacja w prowadzeniu treningów na własną rękę, potrafią zdziałać cuda i dać świetne efekty. Satysfakcja jest tym większa, że wszystko sama robię, sama ustawiam sobie treningi, nikt mnie nie kontroluje. I choć mam cięższe dni, jestem w stanie siebie zmobilizować, aby zrobić trening.
Właśnie ten sezon dał mi nadzieję, że pomimo kontuzji i innych problemów, warto spełniać się w tym, co się kocha, jak na przykład sport. Warto mieć pasję i się spełniać, ponieważ nic nie przynosi takiej satysfakcji jak coraz większe sukcesy.



Mam nadzieję, że i Wasz sezon był równie udany, a następny sezon będzie jeszcze lepszy.

I pamiętajcie...


środa, 20 sierpnia 2014

Im dalej, tym... ciężej?

Sierpień jest jednym z końcowych miesięcy zawodów triathlonowych. Ostatnie wysiłki i można ze spokojną głową udać się na zasłużony odpoczynek. Nie wiem jak jest u Was, ale u mnie im bliżej końcówki, tym
ciężej się zmobilizować, ponieważ organizm jest już na tyle zmęczony, że odmawia posłuszeństwa (i choć głowa chce, to ciało nie kooperuje z nią). Nie ukrywajmy, że moja praca wcale też nie pomaga (pomimo, że jest biurowa). Dodatkowy stres z nią związany tylko pogłębia stan ogólnego wyczerpania. W moim przypadku ostatnie zawody już ostatniego dnia sierpnia, więc jak się zmobilizować do wykrzesania ostatnich sił na te ostatnie dni? Po krótce opiszę co ja robię.

Nie twierdzę, że moja metoda jest najlepsza, ale na mnie przynajmniej działa. Z sześciodniowego cyklu treningowego, przerzuciłam się na pięciodniowy. W taki sposób mam dodatkowy dzień na zebranie sił i chęci. Staram się przesuwać dni odpoczynku pomiędzy wolną środą albo czwartkiem oraz dodatkowo wolna niedziela (często w ten dzień podróżuje, więc i tak byłby wolny). Pomimo skróconej ilości dni treningowych, treningi staram się odbyć solidnie i z jeszcze większą uwagą, przede wszystkim żeby nie złapać żadnej kontuzji na sam koniec. De facto, bywam jeszcze bardziej zmęczona niż to bywało wcześniej w sezonie. Dodatkowo staram się stosować tapering, czyli treningi, polegające na zredukowaniu ilości treningów, co ma spowodować wzrost naszej wydajności w najważniejszym momencie, czyli na zawodach. Ja łączę treningi dla pobudzania dodatkowych bodźców, np. pływanie-rower, pływanie-bieg, rower-bieg, itd. W ten sposób mięśnie są dodatkowo stymulowane i przyzwyczajane do nadchodzącego wysiłku. Według mnie, taki sposób treningu zapobiega przede wszystkim monotonii w treningach, zwłaszcza przy przygotowaniach do 1/2 IM (jak to jest w moim przypadku).


Końcówka sezonu to także coraz częstsze myślenie o kolejnym sezonie, co można poprawić, w jakich dystansach wystartować. Ja mam jeszcze jedną myśl, przede wszystkim doprowadzić moje zdrowie do tzw. „ładu”. Nie ukrywam, że moje kolana przeżywają ogromny kryzys i tylko myśl o ostatnich dwóch tygodniach wysiłku pozwala mi o bólu zapomnieć. Wiem, że odpowiedni odpoczynek po sezonie pozwoli mi w jakimś stopniu odbudować na nowo to coś, co powoduje, że uprawiam triathlon. Dla tych, którzy szukają motywacji, albo sposobów jak trenować, polecam przeczytanie książki Mark Kleanthous'a "Triathlon od A do Z. Treningi do wszystkich dystansów". Daje ona nie tylko pogląd na to, co powinno się robić przez okres przygotowawczy, ale także czego można się spodziewać tuż przed, bądź w trakcie zawodów. Jest ona dobrym przewodnikiem zarówno dla nowicjuszy, jak i osób już lekko wdrożonych w "sztukę triathlonu". Więcej na ten temat napiszę w następnym poście. Tymczasem idę zbierać siły na ostatnie zawody tego sezonu.

niedziela, 20 lipca 2014

W pełnych obrotach

No i jesteśmy w środku sezonu.

Wszystko to nad czym pracowaliśmy przez zimę i wiosnę wychodzi teraz. W tym roku postanowiłam wziąć udział w trzech zawodach na dwóch dystansach: ¼ IM w Brodnicy na Volvo Triathlon Series, ¼ IM w Nieporęcie z tej samej serii, oraz ½ IM w Borównie na Panasonic Evolta Triathlon. Już dwa mam za sobą – Brodnica i Nieporęt, a najlepsze, niczym wisienka na torcie – zostawiam na koniec, czyli połówka na 31 sierpnia. Miałam już pogląd na ¼ IM, gdyż w ubiegłym roku miałam debiut w Poznaniu, ale nie mogę zaprzeczyć, że się denerwuję ½ IM. W końcu to jeszcze raz taki dystans! Ale póki co, nerwy zostawiam na drugą połowę sierpnia.

Czas do Brodnicy zleciał niczym z bicza strzelił. Od czasu 10 km na Orlean Warsaw Marathon były ledwo dwa miesiące na podciągnięcie się z rzeczy, które ewentualnie mogłam poprawić. Jako, że bieg w Warszawie mi absolutnie nie wyszedł, wiedziałam, że to mój priorytet na najbliższe dwa miesiące. Podwoiłam ilość czasu i kilometrów treningowych przebywając na rowerze i biegając. Jak się mówi: „Wóz, albo przewóz”, czyli albo miało to pomóc, bądź odwrotnie.

Do Brodnicy przybyłam w piątek, zabunkrowałam się w niewielkiej wiosce Karaś w ośrodku agroturystycznym. Lekcja: na pewno warto przejechać choć jedną pętlę trasy, żeby zapoznać się z terenem i rozplanować trasę (potencjalne górki, zakręty, itp.). Dodatkowo, mięśnie mają już szansę się rozruszać i przyzwyczaić. Po treningu rower wprowadziłam do strefy zmian, przykryłam go w razie opadów deszczu (zwłaszcza, żeby nieczystości nie dostały się do łańcucha, przerzutek, itp.) i ponownie zabunkrowałam się w zaciszu lasu.
Otoczona lasem i śpiewem ptaków, miałam szansę się nie tylko odprężyć, ale przede wszystkim pozytywnie nastawić. Po odbiorze pakietu startowego, na spokojnie przeszłam naokoło, żeby sprawdzić jezioro i całą strefę zmian. Korzystając z okazji stworzonej przez organizatorów, wzięłam udział w przejeździe jednej pętli rowerowej, na której miałam się ścigać dnia następnego.

Sobota, 7 czerwca 2014, podbudka 7:00, rozpoczęcie zawodów 10:00. Jak już sobie wyrobiłam rytuał podczas trenowania wioślarstwa, przed zawodami jem.... jajecznicę. Wiem, że to nie idealne śniadanie jak większość triathlonowych profesjonalistów sugeruje, ale ja jestem przyzwyczajona i mój organizm właśnie to akceptuje. Chłodny prysznic, spakowanie wszystkiego do plecaka i jazda na start. Choć jestem raczej odporna na stres i po tylu latach nerwy przedstartowe powinny być dla mnie normalne, nie wiedziałam czego mam się spodziewać. Więc stres się mi się udzielił. Nie wiem jak jest u Was, ale moje stadia emocjonalne popadały ze skrajności w skrajność, od dołka i obiecywania sobie, że już nie będę więcej startować, do kompletnej ekscytacji i samo-nakręcania się na start. Tak naprawdę wszystko dopiero puściło jak weszłam do wody.

Strzał... Jedno uderzenie w rzuchwę z lewej, za chwilę z prawej. Zaraz mnie utopią! Uff... w końcu się rozluźniło i mogę płynąć swoim tempem. Z daleka widzę kładkę i ludzi, przyspieszam, za chwilę słyszę mojego tatę, że jest dobrze, w kobietach jestem ósma. Eh... no to lecę dalej. Szybkie rozpięcie pianki (uwaga! To nie była triathlonowa pianka i na dodatek z krótkim rękawem), założenie kasku, kąsek batona, skarpety, buty, okulary i jazda. Ruszyłam jakby ktoś za mną leciał z siekierą. Pierwsze okrążenie, dobre samopoczucie, no to dociskam bardziej. Zacżęłam czuć palenie w nogach na końcówce drugiej pentli. Ale wiedziałam, że mogę polegać na moich rodzicach, którzy krążyli niczym satelity naokoło Ziemii przy strefie zmian, no i się nie pomyliłam. Mój tata przebił wszystko: „Dajesz Ewelinka, dajesz! Jeszcze tylko 10 kilometrów biegu!” Tylko?! Myślałam, że go wtedy zabiję. Bieg nie wydawał się wiecznością, tylko miałam wrażenie, że biegnę ekstremalnie wolno. Skończyło się na tym, że w stosunku do ubiegłorocznego startu na 1/4IM w Poznaniu, poprawiłam się o około 9 minut. Super! bo trasa była znacznie bardziej wymagająca niż ta w Poznaniu.

Takie wyniki od razu poprawiają Tobie humor i przynoszą więcej chęci do dalszego trenowania. Jednak ja się zastanawiałam, co zrobić, żeby urywać kolejne minuty. Po Brodnicy wniosek był jeden: jeżeli chcę nadal brnąć w ten sport, trzeba zainwestować w porządną piankę triathlonową (wyobraźcie sobie moje przerażenie, kiedy w Brodnicy na 300 zawodników na moim dystansie, tylko czworo lub pięcioro nie miało długich, triathlonowych pianek). Postawiłam na nową Orce S5, która nie tylko jest dobrej jakości, co cena nie zaburzyła balansu na moim koncie.
A że jestem dość wysoka jak na tą dyscyplinę sportu (179 cm), to ma ona dodatkowe panele na nogach, które zapobiegają topieniu się nóg (co w moim przypadku jest bardzo pomocne).

Pięć tygodni dzieliło mnie pomiędzy Brodnicą i Nieporętem. Sporo czasu, aby lekko wypocząć, nabrać na nowo sił i wystartować. Pech mnie niestety nie opuszcza i w połowie tego czasu musiałam sobie skręcić kostkę (korzenie w lesie nie działają na moją korzyść). Na szczęście nie było to na tyle poważne skręcenie, że odpuściłam pięć dni i wróciłam do treningów (powiedzmy, że to były treningi). Parę dni „człapałam się” z nogi na nogę, że rozruszać moją kostkę. Więcej pływałam i skupiałam się na górnych partiach mojego ciała, typu barki, ramiona i plecy. Jakimś cudem wystartowałam w Nieporęcie, a że nie były zawody, na których najbardziej mi zależało, podeszłam do nich raczej z marszu. Pogoda w sobotę raczej nie sprzyjała przejechaniu trasy rowerowej (całą noc i dzień padał mocny deszcz), więc kolejna strata.

Całe szczęście niedziela była już znacznie lepsza. Trasa nieco przeschła i wyszło słońce. To miał być dobry dzień.


Start… Trasa pływacka nieco dziwna. Nie dość, że start z plaży, długi wbieg do wody (myślałam, że całą trasę pływacką raczej przebiegniemy, ponieważ dno było tak płytkie), a na dodatek, żeby zrobić nawrót na drugą pętlę, trzeba było ponownie przebiec po plaży.
Jakość trasy rowerowej – daleko do ideału. Dziura na dziurze, asfalt połatany, a na moją niekorzyść pracował również brak zapoznania się z trasą dzień wcześniej. Drugą pętlę rowerową pojechałam zdecydowanie szybciej (co bacznie monitorowali moi rodzice stojący na trasie). Wiedziałam, że biegiem mogę trochę podkręcić mój końcowy wynik. Bieg okazał się nadzwyczaj dobry.



Nie było większego kryzysu, trasa raczej płaska, więc idealna do bicia własnych rekordów. Nie pomyliłam się z uczuciem dobrego startu. Kolejna życiówka pobita o kolejne 10 minut. Mój wynik 2h:41m:10s musi poczekać do następnego roku, żeby go pobić, bo teraz czeka mnie już tylko dystans Half-Ironmen’a w Borównie koło Bydgoszczy.


niedziela, 29 czerwca 2014

A po zimie przychodzi sezon

Zimę 2013/2014 postanowiłam przepracować mocniej niż w ubiegłym roku (a przede wszystkim rozpoczęłam wcześniej treningi przygotowujące, bo już od września). Treningi składały się nie tylko z biegu, indoor cycling’u, jeżdżenia rowerem po górkach leśnych i pływania, ale także body pump i cross fit. Moim celem było również zrzucenie wagi, aby odciążyć stawy, które przecież tak ciężko pracują. Waga w tym czasie wskazywała ósemkę z przodu, a chciałam wrócić do cyfr za czasów wioślarstwa, które oscylowały w dolnej granicy 70-tki. Niby mówią:
„Najpierw masa, później rzeźba”, ale to chyba nie o to dokładnie chodziło (może przykład ze zdjęcia?). 

Jako, że nie jestem już na wiechciu moich rodziców, miałam większe szanse, a przede wszystkim swobodę, by kontrolować to co jem i kiedy jem. No i tak rozpoczęła się walka.

Na treningach podłapałam towarzystwo, choć nieprzygotowujące się do zawodów, tylko dla podtrzymania figury (dla niektórych kula też jest figurą J).

Na pewno było raźniej. Pomysł z cross fit narodził się w styczniu, kiedy to koleżanka z pracy chęcią zgubienia paru kilogramów, namówiła mnie, aby dołączyć do niej. Pomyślałam: „Czemu nie? Cross fit – treningi wytrzymałościowo-siłowe, na pewno pomogą.” Po trzech miesiącach przyszło do małych podsumowań. Ogólnie, nie mówię, że cross fit czy body pump nie pomagają, ale na pewno nie mnie. Może i rzeźba ciała się poprawiła, ale waga stała, a na dodatek pojawił się inny problem – kolana.

Zagorzali zwolennicy cross fit’a omal mnie nie zlinczowali i grzmieli, że nie mam techniki i dlatego tak się stało. Ale czy osoba, która przez ponad 10 lat podnosiła ciężary (znacznie większe niż teraz na cross fit), niemająca przy ty żadnej poważnej kontuzji, można powiedzieć, że nie ma techniki? Pozostawię to bez komentarza. Myślałam, że może faktycznie jest coś ze mną nie tak, ale miesiąc po moim porzuceniu cross fit, koleżanka, która ze mną trenowała, również zaczęła się uskarżać na kolana. Dziwny zbieg okoliczności?
Kolejnym punktem za porzuceniem cross fit były niezadowalające ogólne wyniki, które przecież miały dać mi lepsze rezultaty w triathlonie. Bieg na 10 kilometrów podczas Orlen Warsaw Marathon okazał się gorszy niż po przepłynięciu prawie kilometra i przejechaniu na rowerze 45 km w ubiegłym roku w Poznaniu (choć moja mina na zdjęciu nie pokazuje mojego niezadowolenia z wyniku, ale sukcesem było, że przy bólu kolan dobiegłam do mety).
Miało być inaczej – więcej treningów = lepsze wyniki. Niestety nie w tym przypadku.

Problem z kolanami niestety na tyle się nasilił, że wizyta u ortopedy była nieunikniona, choć jestem raczej typem człowieka, który stara się najpierw wyleczyć coś na własną rękę, a lekarz jest ostatecznością. USG wykazało zwyrodnienie stawów kolanowych, które można by było przypiąć do osoby 60-letniej a nie dwudziestoparolatki. Dyskusja z lekarzem odnośnie ratowania moich kolan była dość krótka:

Ortopeda: Proszę odciążyć kolana, jak najwięcej odpoczywać.
Ja: Nie mogę.
O: A to niby dlaczego? (dziwny wyraz twarzy)
J: Bo muszę trenować.
O: No ale chyba może Pani odpuścić dwa tygodnie?
J: Niestety to niemożliwe.
O: A co Pani trenuje?
J: Biegam, pływam, jeżdżę na rowerze. Tak ogólnie to amatorsko triathlon.
O: … (wyraz twarzy lekarza – bezcenny)  To kiedy może Pani odpocząć?
J: Na koniec sierpnia. A właściwie już we wrześniu, ponieważ ostatnie zawody są 31 sierpnia.
O: (wyraz bezsilności lekarza) W takim razie do zobaczenia we wrześniu.

Tak więc czekam do września, co mi mój doktorek wymyśli.


Ta zima dała mi jednak nowy wgląd na przekrój treningów, które tak naprawdę coś mi mogą wnieść, a co tylko może pogorszyć sytuację. W moim przypadku lekcja nr 1: zero cross fit i body pump w przygotowaniach do następnego sezonu (no może w okresie późno-jesiennym, ale tylko do momentu, kiedy mnie kolana znowu nie zaczną boleć); misja: ocalenie kolan i lepsze wyniki na otwarcie sezonu 2015.

piątek, 20 czerwca 2014

Jak to się zaczęło

Długo się zastanawiałam czy założyć tego bloga czy też nie.
Jednakże górą wzięła nie tylko chęć podzielenia się przemyśleniami z innymi, ale przede wszystkim zapisanie moich własnych doświadczeń i refleksji, aby w przyszłości cofnąć się i poszukać, co zrobiłam źle a co dobrze.


Należałoby rozpocząć od tego:

Dziesięć lat trenowania wioślarstwa, czyli stałych wyrzeczeń, poświęceń i stawiania sportu ponad wszystko, skończyło się niczym grom z jasnego nieba w 2010 roku, kiedy to po czterech latach wróciłam ze Stanów Zjednoczonych, gdzie otrzymałam stypendium sportowe, więc miałam szansę studiować i trenować na jednej z najbardziej prestiżowych amerykańskich uczelni, dokładnie w Los Angeles. Za decyzją o porzuceniu życia sportowca, przemawiało do mnie to, że chciałam po prostu spróbować „normalnego” życia, jakie większość moich rówieśników studentów w tym czasie miała. Spróbować spróbowałam, ale czy to było to, czego tak naprawdę szukałam? Raczej nie. Jedno wiem na pewno: waga nie kłamała, że sportowiec, który przez tyle lat intensywnie trenował, nagle przerzucił się na „kanapowy” styl życia. Kilogramy zaczęły przybywać nieubłaganie.

Ktoś kiedyś mi powiedział, że przytyje jeszcze raz tyle, ile lat trenowałam, a zrzucać będę dodatkowe dwa razy tyle. Choć w moim przypadku to do końca się nie sprawdziło, to nauczyłam się, że jak się raz sportowcem było, to do końca życia trzeba nim zostać, jeśli chce się wyglądać „w dobrej formie”.


Pewnie do tego bym tak szybko nie doszła, gdyby nie moja wspaniała koleżanka/przyjaciółka/była współlokatorka z LA/była partnerka z łódki – Kinga. Był chyba styczeń 2013 roku (bym musiała spojrzeć w historię na wspaniałym Facebook’u), kiedy to ogłosiła, że wraz ze swoim bratem będą startowali w LOTTO Poznań Triathlon na dystansie 1/4IM. Myślę: „Triathlon – to jest to. Może i ja się spróbuję? Zaraz zaraz. Ile to właściwie jest?” Szybkie sprawdzenie w Internecie i ot w tym momencie duch rywalizacji we mnie powrócił. Nie musiała długo mnie namawiać, żebym do nich dołączyła. W lutym rozpoczęłam stopniowe przygotowania, bo wiedziałam, że co nagle to po diable, ale szybka kalkulacja mnie ponownie postawiła na nogi, że mam raptem pięć miesięcy, żeby doprowadzić siebie do jako takiej formy. Na cuda nie liczyłam, ponieważ ponad dwa lata bez zmuszania siebie do większych wysiłków, wystarczająco zmniejszyły moje szanse. Cel był jeden: ukończyć.

Już jako osoba pracująca, musiałam zorganizować sobie tak dzień, żeby połączyć wszystko: pracę, dom, treningi oraz oczywiście czas na relaks. Nie było łatwo, ale w każdej chwili słabości wracała do mnie myśl, że każdy trening, który zrobię kiedy mi się nie chce, odpłaci się podwójnie w dniu startu. I tak z dnia na dzień nakręcałam sama siebie tymi myślami. Nie załamałam się nawet, kiedy to na miesiąc przed startem skręciłam sobie kostkę (wracając z treningu de facto) i lekarz mi zapowiedział, że przez co najmniej 4 tygodnie nie będę mogła na tę nogę chodzić. Ryzykowałam większą kontuzję, ale po 1,5 tygodnia odrzuciłam kule i wróciłam do treningów. Wszystko opłacone bólem, spuchniętą kostką, że buty ledwo zakładałam, ale nie było myśli, że się poddam. Obkłady z lodu, mrożenie sprayami i dawałam rade.

4 sierpnia 2013, Poznań – dzień sądu czy trenujemy to dalej czy szukamy czegoś innego. Denerwowałam się jak cholera, biegałam do toalety co 5 minut. Ale kurczę… TEGO właśnie mi brakowało od czasu, kiedy skończyłam z wioślarstwem. Adrenalina, nerwy, stres! Tłoczące się myśli: po co ja się w ogóle zapisałam, co ja tutaj robię, już nigdy więcej – były oczywiście obecne. Nic jednak nie jest w stanie zniszczyć satysfakcji po przekroczeniu linii mety.

Dzięki triathlonowi powróciło moje dawne zamiłowanie do sportu. Powróciłam ja – fighter, który nie poddaje się bez walki. I choć nie należę do żadnego klubu, nie mam roweru za dziesiątki tysięcy złotych, nie mam najnowszych pianek neoprenowych do pływania, to czuję, że należę do triathlonowej rodziny, bo łączy nas jedno – pasja do tego, co robimy.

Sezon 2014 zaczęłam od 1/4IM w Brodnicy

(ale to już w następnym wpisie), wkrótce Nieporęt na tym samym dystansie, a zakończymy 1/2IM w Borównie.

Pasja jest, chęci nie brak, więc myślę, że może kiedyś gdzieś się spotkamy na którejś trasie triathlonowej.
#whywetri