No i jesteśmy w środku sezonu.
Wszystko to nad czym pracowaliśmy przez zimę i wiosnę wychodzi teraz. W tym
roku postanowiłam wziąć udział w trzech zawodach na dwóch dystansach: ¼ IM w
Brodnicy na Volvo Triathlon Series, ¼ IM w Nieporęcie z tej samej serii, oraz ½
IM w Borównie na Panasonic Evolta Triathlon. Już dwa mam za sobą – Brodnica i
Nieporęt, a najlepsze, niczym wisienka na torcie – zostawiam na koniec, czyli połówka
na 31 sierpnia. Miałam już pogląd na ¼ IM, gdyż w ubiegłym roku miałam debiut w
Poznaniu, ale nie mogę zaprzeczyć, że się denerwuję ½ IM. W końcu to jeszcze
raz taki dystans! Ale póki co, nerwy zostawiam na drugą połowę sierpnia.
Czas do Brodnicy zleciał niczym z bicza strzelił. Od czasu 10 km na Orlean
Warsaw Marathon były ledwo dwa miesiące na podciągnięcie się z rzeczy, które
ewentualnie mogłam poprawić. Jako, że bieg w Warszawie mi absolutnie nie
wyszedł, wiedziałam, że to mój priorytet na najbliższe dwa miesiące. Podwoiłam
ilość czasu i kilometrów treningowych przebywając na rowerze i biegając. Jak
się mówi: „Wóz, albo przewóz”, czyli albo miało to pomóc, bądź odwrotnie.
Do Brodnicy przybyłam w piątek, zabunkrowałam się w niewielkiej wiosce
Karaś w ośrodku agroturystycznym. Lekcja:
na pewno warto przejechać choć jedną pętlę trasy, żeby zapoznać się z terenem i
rozplanować trasę (potencjalne górki, zakręty, itp.). Dodatkowo, mięśnie mają
już szansę się rozruszać i przyzwyczaić. Po treningu rower wprowadziłam do
strefy zmian, przykryłam go w razie opadów deszczu (zwłaszcza, żeby
nieczystości nie dostały się do łańcucha, przerzutek, itp.) i ponownie
zabunkrowałam się w zaciszu lasu.
Otoczona lasem i śpiewem ptaków, miałam
szansę się nie tylko odprężyć, ale przede wszystkim pozytywnie nastawić. Po
odbiorze pakietu startowego, na spokojnie przeszłam naokoło, żeby sprawdzić
jezioro i całą strefę zmian. Korzystając z okazji stworzonej przez
organizatorów, wzięłam udział w przejeździe jednej pętli rowerowej, na której
miałam się ścigać dnia następnego.
Sobota, 7 czerwca 2014, podbudka 7:00, rozpoczęcie zawodów 10:00. Jak już
sobie wyrobiłam rytuał podczas trenowania wioślarstwa, przed zawodami jem....
jajecznicę. Wiem, że to nie idealne śniadanie jak większość triathlonowych
profesjonalistów sugeruje, ale ja jestem przyzwyczajona i mój organizm właśnie
to akceptuje. Chłodny prysznic, spakowanie wszystkiego do plecaka i jazda na
start. Choć jestem raczej odporna na stres i po tylu latach nerwy przedstartowe
powinny być dla mnie normalne, nie wiedziałam czego mam się spodziewać. Więc stres
się mi się udzielił. Nie wiem jak jest u Was, ale moje stadia emocjonalne
popadały ze skrajności w skrajność, od dołka i obiecywania sobie, że już nie
będę więcej startować, do kompletnej ekscytacji i samo-nakręcania się na start.
Tak naprawdę wszystko dopiero puściło jak weszłam do wody.
Strzał... Jedno uderzenie w rzuchwę z lewej, za chwilę z prawej. Zaraz mnie
utopią! Uff... w końcu się rozluźniło i mogę płynąć swoim tempem. Z daleka
widzę kładkę i ludzi, przyspieszam, za chwilę słyszę mojego tatę, że jest
dobrze, w kobietach jestem ósma. Eh... no to lecę dalej. Szybkie rozpięcie
pianki (uwaga! To nie była triathlonowa pianka i na dodatek z krótkim rękawem),
założenie kasku, kąsek batona, skarpety, buty, okulary i jazda. Ruszyłam jakby
ktoś za mną leciał z siekierą. Pierwsze okrążenie, dobre samopoczucie, no to
dociskam bardziej. Zacżęłam czuć palenie w nogach na końcówce drugiej pentli. Ale
wiedziałam, że mogę polegać na moich rodzicach, którzy krążyli niczym satelity
naokoło Ziemii przy strefie zmian, no i się nie pomyliłam. Mój tata przebił
wszystko: „Dajesz Ewelinka, dajesz! Jeszcze tylko 10 kilometrów biegu!” Tylko?!
Myślałam, że go wtedy zabiję. Bieg nie wydawał się wiecznością, tylko miałam
wrażenie, że biegnę ekstremalnie wolno. Skończyło się na
tym, że w stosunku do ubiegłorocznego startu na 1/4IM w Poznaniu, poprawiłam
się o około 9 minut. Super! bo trasa była znacznie bardziej wymagająca niż ta w
Poznaniu.
Takie wyniki od razu poprawiają Tobie humor i przynoszą więcej chęci do
dalszego trenowania. Jednak ja się zastanawiałam, co zrobić, żeby urywać
kolejne minuty. Po Brodnicy wniosek był jeden: jeżeli chcę nadal brnąć w ten
sport, trzeba zainwestować w porządną piankę triathlonową (wyobraźcie sobie
moje przerażenie, kiedy w Brodnicy na 300 zawodników na moim dystansie, tylko
czworo lub pięcioro nie miało długich, triathlonowych pianek). Postawiłam na
nową Orce S5, która nie tylko jest dobrej jakości, co cena nie zaburzyła
balansu na moim koncie.
A że jestem dość wysoka jak na tą dyscyplinę sportu
(179 cm), to ma ona dodatkowe panele na nogach, które zapobiegają topieniu się
nóg (co w moim przypadku jest bardzo pomocne).
Pięć tygodni dzieliło mnie pomiędzy Brodnicą i Nieporętem. Sporo czasu, aby
lekko wypocząć, nabrać na nowo sił i wystartować. Pech mnie niestety nie
opuszcza i w połowie tego czasu musiałam sobie skręcić kostkę (korzenie w lesie
nie działają na moją korzyść). Na szczęście nie było to na tyle poważne
skręcenie, że odpuściłam pięć dni i wróciłam do treningów (powiedzmy, że to
były treningi). Parę dni „człapałam się” z nogi na nogę, że rozruszać moją
kostkę. Więcej pływałam i skupiałam się na górnych partiach mojego ciała, typu
barki, ramiona i plecy. Jakimś cudem wystartowałam w Nieporęcie, a że nie były
zawody, na których najbardziej mi zależało, podeszłam do nich raczej z marszu.
Pogoda w sobotę raczej nie sprzyjała przejechaniu trasy rowerowej (całą noc i
dzień padał mocny deszcz), więc kolejna strata.
Całe szczęście niedziela była już znacznie lepsza. Trasa nieco przeschła i wyszło słońce. To miał być dobry dzień.
Start… Trasa pływacka nieco dziwna. Nie dość, że start z plaży, długi wbieg
do wody (myślałam, że całą trasę pływacką raczej przebiegniemy, ponieważ dno
było tak płytkie), a na dodatek, żeby zrobić nawrót na drugą pętlę, trzeba było
ponownie przebiec po plaży.
Jakość trasy rowerowej – daleko do ideału. Dziura
na dziurze, asfalt połatany, a na moją niekorzyść pracował również brak
zapoznania się z trasą dzień wcześniej. Drugą pętlę rowerową pojechałam
zdecydowanie szybciej (co bacznie monitorowali moi rodzice stojący na trasie). Wiedziałam,
że biegiem mogę trochę podkręcić mój końcowy wynik. Bieg okazał się nadzwyczaj
dobry.
Nie było większego kryzysu, trasa raczej płaska, więc idealna do bicia własnych rekordów. Nie pomyliłam się z uczuciem dobrego startu. Kolejna życiówka pobita o kolejne 10 minut. Mój wynik 2h:41m:10s musi poczekać do następnego roku, żeby go pobić, bo teraz czeka mnie już tylko dystans Half-Ironmen’a w Borównie koło Bydgoszczy.