środa, 25 kwietnia 2018

Zakopiański reset - tam, gdzie wszystko się zaczęło

Pamiętam mój pierwszy wyjazd do Zakopanego. Był to czerwiec 1997 roku. 


Jako niespełna dziewięcioletnia dziewczynka po raz pierwszy stykam się z wielkością polskich gór. Kiedy już się wjeżdża na trasę za Poroninem do Zakopanego i na praktycznie każdym zakręcie ciśnie ci się na usta jedno wielkie "wow". Nigdy, ale to przenigdy nie jestem w stanie napatrzeć się na ten widok. Mogłabym oglądać go codziennie, a najlepiej przy porannej kawie :)


Tak, więc staram się wracać tam tak często, jak tylko się da. Byłam dwa lata temu na przedłużony weekend i tak też zrobiłam w tym roku. To jest dla mnie w pewnym sensie reset mentalny, odpoczynek od gonitwy w pracy i całego zgiełku z tym związanego. Wyciszam się. Napawam energią płynącą z gór i całej tej otoczki. I choć mogłabym być w kryzysie, to tam wszystko znika jak za pstryknięciem palca.

Zakopiański reset rozpoczęłam podobnie jak dwa lata temu. Zaraz po pracy, już spakowana ruszyłam na południe Polski. Szybkie ominięcie korków powstających na wyjeździe ze stolicy i piękna prosta droga do Zakopanego. W tym roku moim supportem była, bo jakże by kto inny, moja mama. Ja budowałam formę na sezon triathlonowy, a ona za to na tygodniową wycieczkę do Włoch ;) Przyjechałyśmy dość późno, bo prawie o 22:00, ale była szybka akcja, czyli rozpakowanie, kąpiel i spać, bo z rana trzeba było już ruszać na szlak.

Widok na Czarny Staw pod Rysami
Dzień pierwszy i pobudka już o 7 rano. W planie trasa na Morskie Oko. Ale przecież dla mnie by to było za mało, więc pobiegłam jeszcze na Czarny Staw pod Rysami i tak oto stuknęło około 21
kilometrów na liczniku. Wieczorem regeneracja w Aquaparku, czyli kiedyś zwanej "Antałówce" i człowiek prawie nowo narodzony :)
Kolejny dzień to wcale nie krótszy dystans, bo 22 km na trasie Kuźnice-Kalatówki-Sarnia Skała-Dolina Strążyska-Dolina Białego.
Na Giewoncie
Trzeci dzień to przebijanie się przez śniegi, aby wejść na Giewont.  Dawno nie poruszałam się po takich zaspach. Ale za to jakie widoki były. Myślę, że i tak nie byłam najbardziej szaloną osobą, gdzie młodzież pchała się na ten sam szlak w trampeczkach i letnich kurtkach (nie wspominając o piwach w ręku). Po tych szalonych trzech dniach moje nogi zaczęły już odczuwać skutki "hasania" po górach. Kolana kolanami, ale co mnie najbardziej bolało to... piszczele. Możecie się śmiać, bo nie każdy tego doświadczył (np. moja mama, zawsze się z tego śmieje), ale uwierzcie mi, to nie jest przyjemne uczucie. Dzięki pomocnym dłoniom mojej mamy, jak i biczom wodnym w Aquaparku, byłam w miarę zdatna do kontynuowania treningów. Ostatnie dwa dni to dobijanie siebie i wyciśnięcie jak najwięcej. Niedziela to wycieczka na Halę Gąsienicową i Czarny Staw Gąsienicowy, czyli w sumie 19 km, a poniedziałek na pożegnanie Gubałówka.

Ostatni trening na Gubałówce

Cały pobyt w Zakopanem uważam za udany. Wiadomo, było ciężko, ale nie pojechałam tam odpocząć fizycznie, tylko siebie podbudować mentalnie, a przede wszystkim fizycznie. Choć wróciłam bardzo zmęczona po tych kilku dniach w górach, powoli czuję, że wracam do siebie. Podobną taktykę miałam jeszcze za czasów jak wiosłowałam. Zimowe obozy spędzaliśmy właśnie w górach, by wzrost formy przychodził po około dwóch tygodniach od powrotu. Teraz pozostaje znowu się pomęczyć przez kolejny tydzień, tak zwanie "zajechać się" i być może coś to da.

Zostaje miesiąc do pierwszych zawodów w Sierakowie, a ja jak zwykle nie wiem w jakim stadium jestem. Jak zwykle panikuje i czuje jakbym nie była gotowa. Myślę, że ten stan będzie mi towarzyszył do samych zawodów, dopóki nie stanę na linii startu i sama się nie przekonam, czy praca jaką wykonałam coś mi dała. Staram się do wszystkiego podchodzić z chłodną głową, uczę się cierpliwości, bo dobre rzeczy nie przychodzą od razu, tylko potrzebują czasu.
Zegar tyka, a ekscytacja jest coraz większa.