Pamiętam mój pierwszy wyjazd do Zakopanego. Był to czerwiec 1997 roku.
Zakopiański reset rozpoczęłam podobnie jak dwa lata temu. Zaraz po pracy, już spakowana ruszyłam na południe Polski. Szybkie ominięcie korków powstających na wyjeździe ze stolicy i piękna prosta droga do Zakopanego. W tym roku moim supportem była, bo jakże by kto inny, moja mama. Ja budowałam formę na sezon triathlonowy, a ona za to na tygodniową wycieczkę do Włoch ;) Przyjechałyśmy dość późno, bo prawie o 22:00, ale była szybka akcja, czyli rozpakowanie, kąpiel i spać, bo z rana trzeba było już ruszać na szlak.
Widok na Czarny Staw pod Rysami |
kilometrów na liczniku. Wieczorem regeneracja w Aquaparku, czyli kiedyś zwanej "Antałówce" i człowiek prawie nowo narodzony :)
Kolejny dzień to wcale nie krótszy dystans, bo 22 km na trasie Kuźnice-Kalatówki-Sarnia Skała-Dolina Strążyska-Dolina Białego.
Na Giewoncie |
Ostatni trening na Gubałówce |
Cały pobyt w Zakopanem uważam za udany. Wiadomo, było ciężko, ale nie pojechałam tam odpocząć fizycznie, tylko siebie podbudować mentalnie, a przede wszystkim fizycznie. Choć wróciłam bardzo zmęczona po tych kilku dniach w górach, powoli czuję, że wracam do siebie. Podobną taktykę miałam jeszcze za czasów jak wiosłowałam. Zimowe obozy spędzaliśmy właśnie w górach, by wzrost formy przychodził po około dwóch tygodniach od powrotu. Teraz pozostaje znowu się pomęczyć przez kolejny tydzień, tak zwanie "zajechać się" i być może coś to da.
Zostaje miesiąc do pierwszych zawodów w Sierakowie, a ja jak zwykle nie wiem w jakim stadium jestem. Jak zwykle panikuje i czuje jakbym nie była gotowa. Myślę, że ten stan będzie mi towarzyszył do samych zawodów, dopóki nie stanę na linii startu i sama się nie przekonam, czy praca jaką wykonałam coś mi dała. Staram się do wszystkiego podchodzić z chłodną głową, uczę się cierpliwości, bo dobre rzeczy nie przychodzą od razu, tylko potrzebują czasu.
Zegar tyka, a ekscytacja jest coraz większa.