piątek, 20 czerwca 2014

Jak to się zaczęło

Długo się zastanawiałam czy założyć tego bloga czy też nie.
Jednakże górą wzięła nie tylko chęć podzielenia się przemyśleniami z innymi, ale przede wszystkim zapisanie moich własnych doświadczeń i refleksji, aby w przyszłości cofnąć się i poszukać, co zrobiłam źle a co dobrze.


Należałoby rozpocząć od tego:

Dziesięć lat trenowania wioślarstwa, czyli stałych wyrzeczeń, poświęceń i stawiania sportu ponad wszystko, skończyło się niczym grom z jasnego nieba w 2010 roku, kiedy to po czterech latach wróciłam ze Stanów Zjednoczonych, gdzie otrzymałam stypendium sportowe, więc miałam szansę studiować i trenować na jednej z najbardziej prestiżowych amerykańskich uczelni, dokładnie w Los Angeles. Za decyzją o porzuceniu życia sportowca, przemawiało do mnie to, że chciałam po prostu spróbować „normalnego” życia, jakie większość moich rówieśników studentów w tym czasie miała. Spróbować spróbowałam, ale czy to było to, czego tak naprawdę szukałam? Raczej nie. Jedno wiem na pewno: waga nie kłamała, że sportowiec, który przez tyle lat intensywnie trenował, nagle przerzucił się na „kanapowy” styl życia. Kilogramy zaczęły przybywać nieubłaganie.

Ktoś kiedyś mi powiedział, że przytyje jeszcze raz tyle, ile lat trenowałam, a zrzucać będę dodatkowe dwa razy tyle. Choć w moim przypadku to do końca się nie sprawdziło, to nauczyłam się, że jak się raz sportowcem było, to do końca życia trzeba nim zostać, jeśli chce się wyglądać „w dobrej formie”.


Pewnie do tego bym tak szybko nie doszła, gdyby nie moja wspaniała koleżanka/przyjaciółka/była współlokatorka z LA/była partnerka z łódki – Kinga. Był chyba styczeń 2013 roku (bym musiała spojrzeć w historię na wspaniałym Facebook’u), kiedy to ogłosiła, że wraz ze swoim bratem będą startowali w LOTTO Poznań Triathlon na dystansie 1/4IM. Myślę: „Triathlon – to jest to. Może i ja się spróbuję? Zaraz zaraz. Ile to właściwie jest?” Szybkie sprawdzenie w Internecie i ot w tym momencie duch rywalizacji we mnie powrócił. Nie musiała długo mnie namawiać, żebym do nich dołączyła. W lutym rozpoczęłam stopniowe przygotowania, bo wiedziałam, że co nagle to po diable, ale szybka kalkulacja mnie ponownie postawiła na nogi, że mam raptem pięć miesięcy, żeby doprowadzić siebie do jako takiej formy. Na cuda nie liczyłam, ponieważ ponad dwa lata bez zmuszania siebie do większych wysiłków, wystarczająco zmniejszyły moje szanse. Cel był jeden: ukończyć.

Już jako osoba pracująca, musiałam zorganizować sobie tak dzień, żeby połączyć wszystko: pracę, dom, treningi oraz oczywiście czas na relaks. Nie było łatwo, ale w każdej chwili słabości wracała do mnie myśl, że każdy trening, który zrobię kiedy mi się nie chce, odpłaci się podwójnie w dniu startu. I tak z dnia na dzień nakręcałam sama siebie tymi myślami. Nie załamałam się nawet, kiedy to na miesiąc przed startem skręciłam sobie kostkę (wracając z treningu de facto) i lekarz mi zapowiedział, że przez co najmniej 4 tygodnie nie będę mogła na tę nogę chodzić. Ryzykowałam większą kontuzję, ale po 1,5 tygodnia odrzuciłam kule i wróciłam do treningów. Wszystko opłacone bólem, spuchniętą kostką, że buty ledwo zakładałam, ale nie było myśli, że się poddam. Obkłady z lodu, mrożenie sprayami i dawałam rade.

4 sierpnia 2013, Poznań – dzień sądu czy trenujemy to dalej czy szukamy czegoś innego. Denerwowałam się jak cholera, biegałam do toalety co 5 minut. Ale kurczę… TEGO właśnie mi brakowało od czasu, kiedy skończyłam z wioślarstwem. Adrenalina, nerwy, stres! Tłoczące się myśli: po co ja się w ogóle zapisałam, co ja tutaj robię, już nigdy więcej – były oczywiście obecne. Nic jednak nie jest w stanie zniszczyć satysfakcji po przekroczeniu linii mety.

Dzięki triathlonowi powróciło moje dawne zamiłowanie do sportu. Powróciłam ja – fighter, który nie poddaje się bez walki. I choć nie należę do żadnego klubu, nie mam roweru za dziesiątki tysięcy złotych, nie mam najnowszych pianek neoprenowych do pływania, to czuję, że należę do triathlonowej rodziny, bo łączy nas jedno – pasja do tego, co robimy.

Sezon 2014 zaczęłam od 1/4IM w Brodnicy

(ale to już w następnym wpisie), wkrótce Nieporęt na tym samym dystansie, a zakończymy 1/2IM w Borównie.

Pasja jest, chęci nie brak, więc myślę, że może kiedyś gdzieś się spotkamy na którejś trasie triathlonowej.
#whywetri

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz